Nie wiedziałam, czego się spodziewać po wyprawie do Japonii. Zupełnie. Wiadomo, słyszałam to i owo, znam kilku Japończyków i z racji pracy mojego męża byłam kilkakrotnie w ambasadzie japońskiej, znam nawet ambasadora. Ciągle jednak Japonia była dla mnie jak tabula rasa. Przed wyjazdem moja młodsza siostrzyczka, pasjonat podróżnik podrzuciła mi książkę Marcina Bruczkowskiego „Bezsenność w Tokio”, niestety książka zamiast pomóc, pogłębiła mój niepokój. Bruczkowski na początku pełen zapału i energii, opuszcza Japonię po 10 latach, zgorzkniały i rozczarowany. Potem przeczytałam Martynę Wojciechowską „Kobieta na krańcu świata, Księżniczka z Tokio”, ale i to nie pomogło. Teraz już wiem, że można się nasłuchać, naczytać o Japonii, ale to, jaka Japonia jest trzeba zobaczyć na własne oczy, bo ten kraj dla każdego jest inny i każdy go inaczej odbiera. Gdybyście mnie zapytali o króciutkie podsumowanie Japonii to powiedziałabym, że to mieszanina szaleństwa i kiczu ze świetną organizacją i jakością. Artur, brat mojego męża, powiedział, że wyjazd do Japonii jawił mu się, jako to niewykonywalne marzenie. Ale wiecie, co? Nie ma marzeń niewykonywalnych!
Podróż na lotnisko trwała trochę ponad godzinę, bez problemu znalazłam parking i specjalny autobus zawiózł mnie i dzieci na terminal drugi. Tam spotkaliśmy się z Maciejem, który przyjechał prosto z pracy. Chciałabym napisać, że na lotnisku wszystko poszło sprawnie i gładko, odprawiliśmy się i zjedliśmy obiad, niestety to nie do końca była prawda. Pan, który teoretycznie miał nam pomóc odprawić się przy pomocy nowego systemu, nie miał za bardzo wiedzy jak się to robi, gdy ktoś leci z przesiadką i w rezultacie odprawił tylko mnie i Oscara. Przy oddawaniu bagażu miła pani obiecała, że naprawiła błąd, ale i ona chyba nie była wtajemniczona w tajniki odprawiania pasażerów i w rezultacie na pokład samolotu wpuszczono tylko mnie i Oscara. Olivia i Maciej zostali z tyłu by rozwiązać sytuację. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i około 10 wylądowaliśmy w Wiedniu, gdzie spędziliśmy noc. Rano, po raz kolejny postanowiliśmy sobie, ze do stolicy Austrii koniecznie musimy wrócić. O 13 czasu wiedeńskiego, punktualnie, wystartowaliśmy do Tokio. Lot był długi, ale przyjemny i dzięki ogromnemu zasobowi najnowszych filmów, minął stosunkowo szybko. O godzinie 7.30 rano, czasu tokijskiego, wylądowaliśmy na lotnisku Narita. Magda dołączyła do nas z Singapuru, półtorej godziny później i pojechaliśmy do hotelu, a raczej do ryokanu, czyli hotelu w stylu japońskim, z tatami i futonami zamiast łóżek, gdzie buty trzeba było ściągać zaraz po wejściu, w holu hotelu. To ściąganie butów zawsze będzie mi się kojarzyć z Japonią. W żadnym innym kraju nie zwiedzałam zamku na boso.
Gdy dotarliśmy do hotelu była 10 rano, a pokój mogliśmy dostać dopiero po 4, musieliśmy, więc coś z sobą zrobić.Na szczęście mogliśmy zostawić bagaże. Znaleźliśmy przytulną knajpkę, w prawdziwie japońskim stylu, gdzie siedzi się przy niskich stolikach, oczywiście boso, a nogi pakuje się w dziurę pod stolikiem. Jedzenie było tam pyszne. Niestety nie wiem jak się owa knajpka nazywała, bo napis był tylko po japońsku. Podobnie w menu nie było nawet jednej europejskiej literki. Zamawialiśmy potrawy pokazując palcem obrazki. Jak dobrze, że Maciej świetnie orientuje się w japońskich potrawach, choć nawet on nie rozpoznawał wszystkich obrazków. Nic to, najważniejsze, że się najedliśmy a dzieci usnęły z główkami złożonymi na stoliku. Dla nas był przecież środek nocy.
Ten pierwszy dzień pobytu w Tokio był katorgą. Byliśmy okropnie zmęczeni i nie mieliśmy w głowach jakiegokolwiek zwiedzania, ale pierwsze spotkania z japońskością mieliśmy już za sobą: z japońską kuchnią, uprzejmością, ściąganiem butów, dbaniem o detale, maseczkami na twarzach, z kwitnącymi wiśniami, z szybkimi, bardzo punktualnymi pociągami, z tłumem na stacji, z czystością i z automatami na napoje, z wszechobecnymi kablami i gawrotami skrzeczącymi za oknem. Sporo wrażeń jak na pierwszy dzień. O wszystkim tym zamierzam napisać, ale po kolei…