Być kibicem na chwilę

Football, jak większość kobiet oglądam tylko, gdy grają nasi i tylko podczas wielkich wydarzeń sportowych typu mistrzostwa Europy, czy świata, czy czasami podczas letnich olimpiad.  Na szczęście wiem, co to spalony i na jakich pozycjach grają piłkarze. Zupełnie jednak inaczej ogląda się mecze w telewizji, a inaczej na żywo. Dlatego, gdy mąż i siostra zapytali czy chcę jechać do Paryża to oczywiście powiedziałam tak. Jestem obserwatorem, kolekcjonerem doświadczeń, a takiego w moim bagażu jeszcze nie miałam. Pojechaliśmy Eurostarem, szybkim pociągiem łączącym Londyn z Paryżem. Mamy to szczęście, że najbliższa stacja jest 15 min od naszego domu, nie musieliśmy, więc stać w londyńskich korkach i płacić majątku za parking. Paryż powitał nas deszczem i taksówkarzem naciągaczem, który zaproponował, że zawiezie nas do hotelu za, bagatelka 62 euro, bo przecież pada. Odmówiliśmy mu i poprosiliśmy go, by nam pokazał, w którą stronę mamy iść. Nie chciał pokazać, znalazł wymówkę. Okazało się, że hotel znajdował się naprzeciwko wyjścia z dworca Gare du Nord. Doszliśmy do niego w pół minuty i oszczędziliśmy 62 euro. Swoją drogą to trzeba mieć tupet, prawda? 13480355_10153754626917104_1970932029_nHotelik był niewielki, ale łózko miał wygodne, a łazienkę czystą. Nic więcej do szczęścia nie było nam potrzebne. Na dole była restauracja Cafe du Nord. Zjedliśmy tu dobry lunch, z francuskimi serami, wypiliśmy butelkę wina i zakończyliśmy niebiańskim espresso. Nad naszą głową powiewała najprawdziwsza polska flaga, a w drugim końcu była flaga niemiecka.

Na stadion dotarliśmy godzinę przed rozpoczęciem meczu. Jechaliśmy kolejką miejską RER wraz z ubranymi na biało – czerwono grupkami mężczyzn, kobiet i dzieci; wszyscy się do siebie uśmiechali, pozdrawiali nawzajem. Atmosfera była niesamowita. Spotkani niemieccy kibice tez zachowywali się przyjacielsko. Nie było burd, czy wyzwisk. Znaczy da się.

13480454_10153754617242104_446512790_n

Policja przed pubem, w którym siedzieliśmy

To prawda, policji wszędzie było dużo, ale nie musieli interweniować. Jak się skończył mecz wiemy, Polacy zremisowali 0-0 z Niemcami, choć większość komentatorów sportowych na świecie prorokowało nam przegraną. Według mnie graliśmy trochę gorzej od mistrzów świata, ale okazja do strzelenia bramki była, niestety niewykorzystana. Były momenty, że obgryzałam paznokcie w napięciu i wrzeszczałam jak szalona. Ale dobry remis nie jest zły.

Powrót do hotelu był trochę gorszy, z jakiegoś powodu kolejka czasowo przestała jeździć, a my nie mogliśmy znaleźć autobusu.

13479903_10153754627062104_1697241485_n

Powrót 

Wróciliśmy, więc taksówką i usiedliśmy sobie naprzeciwko naszego okna hotelowego w pubie, by celebrować przeżywane właśnie chwile i sam fakt bycia w mieście miłości, choć obecnie dominuje w nim piłka. Dzień zdecydowanie zaliczyć mogę do udanych.

 

Paryżanki część 2 Niedziela na Montmartre

sniadanie paryskie1Jak nam się udało rano wstać? Nie wiem! Niemniej jednak udało się. Anetka, by być pewną, że Kamila będzie w stanie otworzyć oczy na całą szerokość, skoczyła na dół po kawkę dla przyjaciółki. I tak gotowe do dalszej przygody stanęłyśmy w recepcji by się odmeldować. Wszystko poszło jak po maśle i chwilę później byłysmy już na parkingu. Aby wszystkie mogły spokojnie wsiąść musiałam podjechać troche samochodem do przodu. Niestety drogę blokowała Kamila; „ szukałaś żabich udek, a jak sie nie usuniesz to z ciebie bedą takie żabie udka na kolacje” – nakrzyczała na nią Aneta. W końcu wyruszyliśmy z tomtomem ustawionym na parking w okolicach Braserrie Barbes. Dlaczego właśnie tam? Bo byłyśmy umówione z dwiema niesamowitymi kobietkami Asią i Niką z  Klubu Polki na Obczyżnie ( http://klubpolek.pl/ ). ŚNIADANIE PARYSKIE1Restaurację zaproponowała Nika z http://notatkiniki.blogspot.co.uk/ i był to rewelacyjny wybór, tak nam smakowało, że wróciłyśmy tam ponownie na obiad. Moje klubowe koleżanki nie spodziewały się, że pojawię się w Brasserie,  w towarzystwie siedmiu (jak je pięknie określiła Nika) Amazonek. Niestety to nasze paryskie śniadanko było raczej krótkie. Nika poopowiadała nam o swojej paryskiej drodze i podróżach pomiędzy Paryżem,  Bruksela, Strasburgiem i Roussillon na południu Francji, a Joasia o perypetiach życia z dziećmi na francuskiej ziemi. Pięknie o tym pisze na swoim blogu http://grugrubleble.com/. Zapraszam.

I niestety musiałyśmy się rozstać, Nika pojechała do Strasburga, Joasia podejrzewam, że spać po imprezie poprzedniej nocy, a my, Amazonki, zobaczyć Montmartre, czyli moje, najukochańsze miejsce w Paryżu. Pisałam tutaj https://dee4di.com/2014/12/10/wiatraki-kankan-i-sex-czyli-moje-wloczegi/

Trasa poprowadziła nas z Bulwaru Barbes, ulicą Rue Myrha, ulicą Rue Sartre aż pod słynne wysokie schody. Zanim jednak wspięłyśmy się do góry wstąpiłyśmy do pełnej pyszności cukierni, gdzie Oliwia poprawną francuszcyzną sama zamówiła ciasteczko. Trochę trwało zanim udało jej się zapamiętać tak istotne żewudre! Dziewczyny podpowiadały metody; po prostu zapamiętaj, że żre i drę. I jakoś się udało, bo Oliwia zamówiła i nawet dostała, to, co chciała. Najpiękniejszym jednak francuskim akcentem mogła pochwalić się nasza Julka, każde nawet polskie wypowiedziane przez nią słowo brzmiało lekko z francuzka.

Montmartre1Droga pod górę nie była łatwa, no może dla wysportowanych i zwinnych Ań i Kamilli, ale nie dla mnie. Na szczęście miałam wymówkę, że muszę przystanąć by zrobić kilka zdjęć.  Na szczycie, jak wisienka na babeczce czekała na nas nagroda: Świątynia Serca Jezusa – Sacre Coeur, piękny budynek wybudowany na najwyższym wzniesieniu w Paryżu, jako podziękowanie za ocalenie, po oblężeniu Paryża przez Prusy.Montmartre3 Bizantyńsko-romańska Sacre Coeur jest biała, bo zbudowana z trawertynu z domieszką kalcytu, który powoduje, że mimo zanieczyszczenia, zmian pogodowych zawsze pozostaje lśniąca i widoczna z daleka.  A widok z jej tarasów zapiera dech w piersiach. Można dostrzec tereny oddalone prawie o 30 km, cały Paryż na talerzu. Idealne miejsce do zdjęć, które oczywiście zrobiłyśmy. Obchodząc bazylikę od południowej strony doszłyśmy do słynnego Placu du Tertre, artystycznego serca Montmartre. Jak za dawnych czasu mijałyśmy na ulicach malarzy ze swymi sztalugami, śpiewaczki o lekko zachrypłym głosie. Montmartre8Może będą to przyszli następcy Moneta czy Edith Piaf? Ze wzgórza zeszłyśmy słynną Rue Lepic odwiedzając po drodze Moulin dela Gallette, potem ulicą  Rue des Abbesses doszłyśmy do w miarę nowej paryskiej atrakcji, ściany miłości. Na czarnej tablicy czymś w rodzaju kredy napisane jest jedno wyrażenie, ale we wszystkich językach świata. Kocham Cię! Jak wiele może zmienić taki zwrot w życiu ; Kocham cię, I love you, Je t’aime, Ti amo, aishiteru yo, Te Quiero…Montmartre11

Podniesione na duchu i może trochę stęsknione za naszymi drugimi połówkami,  po takiej miłosnej uczcie schodziłyśmy dalej aż do Placu Blanche, gdzie znajduje się słynny Moulin Rouge. Tutaj prawie odtańczyłyśmy kankana, co zostało uwiecznione na poniższym zdjęciu.Montmartre12 Niestety jak to zauważyła Oliwia do kabaretu nie chcieli nas przyjąć.

Stamtąd prosta droga prowadziła do Placu Pigalle, który z jakiegoś powodu dziewczyny wyobrażały sobie inaczej. Zaznaczę, że żadnych kasztanów nie znalazłyśmy, za to uroczy pchli park (odmienny o tego koło naszego hotelu) i masę sex shopów. Mogłyśmy się spokojnie wszystkiemu poprzyglądać bo Kamila znowu miała misję poszukiwawczą. Tym razem chodziło o znaczki, bo jak się jest w Paryżu to kartki trzeba wysłać i tak od tabaco magazin do tabaco magazin chodziła bidulka i pytała o znaczki. W końcu misja zakończyła się powodzeniem. Znaczki zostały zakupione i nie tylko znaczki, bo jakimś cudem siedem bab trafiło do otwartego sklepu z butami. Oczywiście nie można było wyjść z niego z pustymi rękami, a może powinnam napisać nogami. Nasza Ania miała niedawno urodziny i w prezencie dostała od nas kieszonkowe do Paryża. Przydały sie, bo na zgrabnych stópkach Ani zadomowiły sie nowiuteńkie, czarne trampeczki. Montmartre16Tylko Oliwia, która miała już na stopach żywe rany i to ona powinna pierwsza buty zakupić, wyszła ze sklepu, tak, jak do niego weszła; w swoich sandałkach, z obtartymi stopami. Po prostu nie znalazła nic odpowiedniego. Po takich wrażeniach pozostawało nam tylko jedno, napełnić żołądki przed podróżą. Początkowo zbliżając się powoli w stronę bulwaru Barbes rozglądałyśmy się gdzieby tu zjeść, ale potem, chyba Aneta, a może Ania W, wpadła na genialny pomysł, by  wrócić  do miejsca, gdzie już byłyśmy i gdzie śniadanko było pyszne, a kelnerzy przystojni. I wróciłyśmy. Niespodziewałyśmy sie tam takich tłumów.  Na stolik trzeba było troszkę poczekać. Patrzyłyśmy z lecąca w kącikach ust śliną na talerze innych konsumentów. Praktycznie bez ceregieli wbijałyśmy wzrok w ludzi siedzących przy dużych stolikach, takich, które mogły pomieścić nas siedem. Ale bez skutku, swoje trzeba było odczekać. Od czasu do czasu wyłapywałyśmy triumfalne spojrzenia ( przynajmniej tak nam sie wydawało ) jedzących, dla nich byłyśmy angielsko języczne; ” Wy mieliście Waterloo, my mamy stolik”, podsumowała ich tok myślenia nasza Anetka.  W końcu dostałyśmy upragniony stolik. Tym razem żaden ślimak nie wylądował na naszym talerzu, za to były tam pyszne sałatki i burgery.Montmartre18 A jako uwieńczenie dnia przepyszne desery, ciasteczka karmelowe, czekoladowe, tarty z truskawkami, bomby makaronikowo budyniowe, lody cytrynowo – bazyliowe. Spróbować i umrzeć. Do dzisiaj śnią mi się po nocach.Montmartre25 I ta kawa! Ah! I po prostu nie mogę nie wspomnieć kelnerów, a zwłaszcza jednego z nich za którym rzuciłyśmy długimi spojrzeniami spod wymalowanych rzęs. Nawet Anetka miała dzisiaj makijaż i wygladała przeuroczo.

Niestety, wszystko, co dobre prędko się kończy! Nasza podróż też! Wróciłyśmy jednak z usmiechami na buziach i masą cudownych uczuć i wspomnień. Takiego Paryża się nie zapomina. Zostanie on w naszych sercach na zawsze, jako stare babcie będziemy wspominać z rozrzewnieniem.

Paryżanki część 1 – Sobota

IMG_5704W Paryżu byłam wiele razy, pierwszy raz w 2001 roku, romantycznie z mężem, celebrując wspólne Walentynki, później byliśmy jeszcze kilkakrotnie sami, a potem z dziećmi. W zeszłym roku miałam to szczęście spędzić z Paryżem moje niezapomniane sam na sam (pisałam o tym tu https://dee4di.com/category/moja-paryska-wloczega/ )

Kocham, uwielbiam,  J’adore Paryż! Kiedy wsrod moich koleżanek, nauczycielek z polskiej szkoły padła propozycja wyjazdu do Francji, Paryż wydawał się najlepszą opcją, zwłaszcza, że żadna z tych moich kumoszek w tym cudnym mieście nie była. To był fantastyczny weekend. Siedem dziewcząt (nie z albatrosa, choć ta piosenka przewinęła się podczas naszego wyjazdu) zmobilizowało się, wstało w środku nocy by ruszyć na podbój miasta świateł i miłości. Jak to pięknie napisała jedna z nas, Kamila: „ tak się zgrałyśmy i bez zgrzytów spędziłyśmy całe dwa dni ze sobą, bo takich ludzi jak my to ze świecą trzeba szukać. Każda z nas inna, a jednak jesteśmy podobne”. I ja też tak myślę, i chyba każda z nas tak myśli. Dogadywałyśmy się wspaniale. Jak już wspomniałam było nas siedem. Ania G, nasza kochana pani dyrektor, inicjatorka polskiej szkoły i najlepszy mentor, którego po prostu nie sposób nie kochać. Mama trojki dzieci, zawsze energiczna, nigdy nieumiejąca siedzieć dłużej niż 5 minut w jednym miejscu. Bardzo trafnie podsumowała Anię Oliwia: Ania jest najlepszym przykładem na to, że z ADHD się nie wyrasta. Oliwia, pani i od angielskiego i od polskiego, wszechstronna, szalenie inteligentna, poukładana, pracowita, której jednak z jakiegoś powodu od czasu do czasu brakuje pewności siebie, jakby nie potrafiła dostrzec, jaka jest wspaniała. Anetę, panią od przedszkolaczków, poznaje się stopniowo, nie odkrywa na starcie wszystkich kart. Trzeba etapami ścigać kolejne warstwy, jak u cebulki, ale podejrzewam, że tak naprawdę tylko niewielu uda się dotrzeć do źródła i w przeciwieństwie do cebuli, nie będzie to cierpka niespodzianka. Kamila to szalona dziewczyna, mama trójki synów, oddana im bez reszty, twardo stąpająca po ziemi i dokładnie wiedząca, czego chce od życia. Nikt tak jak ona nie potrafi nadać sprawom perspektyw i bezpośrednio zobrazować sytuacji. Nikt tak jak ona, nie potrafi zatańczyć zumby, nawet nocą na ulicy w Paryżu. Ania W wydaje się być drobniutką, cichutką istotką, ale to tylko pozory, bo Ania to twardy jak kamień charakter i władcza natura. Nigdy się nie poddaje i nigdy nie pokazuje po sobie, że być może czegoś nie wie czy nie umie, bo nawet jak mówi, że nie wie, to i tak jej nikt nie wierzy. Zanim poznałam Julkę słyszałam o niej same pozytywy z ust moich koleżanek i wszystko, co mówiły to była prawda. Julia to wesoła, bystra dziewczyna, nieobwijająca w bawełnę, gdy coś jej nie pasuje, o prawdziwie góralskim usposobieniu. Kolejny zdecydowany charakter w naszej grupie i kolejny cięty jak miecz z japońskiej stali humor. I ja, nie wiem, jak ja się znalazłam w tak doborowym towarzystwie, wdzięczna jestem losowi za taki zaszczyt. O sobie pisać nie będę, wnioski można wyciągnąć czytając mojego bloga.

Poranna zbiórka była o piątej na parkingu, koło mojego domu. Dziewczyny zaparkowały swoje auta i wszystkie usadowiłyśmy się w moim Citroenie (trochę się bałam, że znów mnie zawiedzie). Ciut po piątej ruszyłyśmy w stronę Folkstone. Wbrew obawom i ostatnim doniesieniom o strajkach francuskich pracowników i kolejkach na autostradach, dojechałyśmy w miarę szybko, spokojnie i nawet wpuszczono nas do wcześniejszego pociągu. Dalsza droga do Paryża też nie sprawiała problemów, może poza moim przejechaniem zjazdu i nadrobieniem kilku kilometrów. ( Nie wspomnę tu nawet o tym, że przy zjeździe z Eurotunelu, jak takie cielątko, pojechałam za innymi samochodami pod prąd i trzeba się było później wycofywać na właściwą drogę).

Nasze pierwsze zetknięcie z miastem miłości nie było za bardzo „miłosne”. Wzdłuż ulicy przed naszym hotelem i w kilku bocznych, odbywało się coś w rodzaju pchlego targu. Ale nie było w tym, niestety, żadnego uroku. Brudne ulice tonęły w śmieciach, odpadkach, porozrzucanych ciuchach, butach, papierach etc. W powietrzu unosił się smród moczu. I to ma być to miasto miłości? Czy uda mi się przekonać dziewczyny, że Paryż to piękne miasto? Poszłyśmy na autobus numer 95. Siedem jednorazowych biletów zostało zakupionych. Przemiły pan kierowca zawiózł nas całe i zdrowe pod Operę.col1 Plan naszej wycieczki był prosty; próbujemy zobaczyć jak najwięcej Paryża „z zewnątrz”, bez kupowania biletów i zwiedzania muzeów. To zostawiamy sobie na kolejny raz. Nie przewidziałyśmy jednak, że zrobimy więcej niż 16km pierwszego dnia i że zajmie nam to więcej niż 12 godzin (tzn. ja się spodziewałam, że może być długooo, ale nie chciałam odstraszać).

Spod Opery zawędrowałyśmy na Plac Vendome, niestety kolumna i południowa część Placu były w remoncie. Jakże inny był tu Paryż, zamiast porozrzucanych ciuchów, imponujące butiki mody najsłynniejszych kreatorów. Zdecydowanie było na czym zawiesić wzrok i pomarzyć. Stamtąd spacerkiem doszłyśmy do dawnych ogrodów królewskich Tuileries, gdzie miałyśmy pierwszą małą przerwę na lody. Przeważały smaki owocowe, choć pistacje z czekoladą też się znalazły. Pychoty rozpływały się w ustach i w dłoniach, upał, bowiem był niemiłosierny. Liżąc lody, wolnym spacerkiem ruszyłyśmy w stronę Luwru, po drodze mijając ulokowane w Tuileries wesołe miasteczko. Jedna z atrakcji zatrzymała nam dech w piersiach. Wyglądała jak dwubiegunowy młot, którego, jakaś niewidzialna dla nas siła miotała z rozpędem wysoko w górę. Byłyśmy pełne podziwu dla śmiałków, którzy nie bali się śmigać wysoko w powietrzu.

Luwr jak się spodziewałam zrobił wrażenie rozmiarem, a szklana piramida na środku idealnie posłużyła za tło do robienia optycznych zdjęć. Każda chciała mieć zdjęcie, na którym delikatnie dotyka, klepie lub pieści piramidę. Do muzeum nie weszłyśmy. Nie miałyśmy tego w planie. Jednak chyba każda w duchu przyrzekła sobie, że następnym razem…

luwr

Z Luwru spacerkiem wzdłuż Sekwany odwiedziłyśmy Pont des Artes, most, który do niedawna uginał się pod ciężarem kłódek zakochanych, i najstarszy paryski most kamienny Pont Neuf, z którego pięknie widać wieże Eiffla. Potem drogi (czyli ja) nas zaprowadziły nas na  Plac Delfina. Jest to jeden z moich najukochańszych placów w Paryżu i szczególnie uroczo wygląda wczesnym rankiem.col2 Bardzo się ucieszyłam, że się dziewczynom spodobał. W okolicach placu przyszła pora na drugą przerwę, tym razem na drinka. Wybór padł na narożną knajpkę, uroczo urządzoną Les Deux Palais, co znaczy dwa pałace. Miejsce typowe dla turystów, ale my chciałyśmy chłodnego piwka, czy jak w moim przypadku winka i to dostałyśmy.col3 Oliwia zamówiła mrożoną kawkę, podejrzewam, że oczekiwała czegoś alla Starbuck’s frappuccino, a dostała po prostu mocną, zimną kawę z kawałkami lodu. Nie wiem czy przybrała dobrą minę do złej gry, ale w kubeczku nic nie zostało.

Pod królową wszystkich świątyń, czyli pod Notre Dame dopadła nas prawdziwa burza emocji. Ciężko się oprzeć pięknu tej świątyni i jej majestatyczności. Także fakt, że znalazłyśmy się w jednym z najsłynniejszych miejsc na świecie wycisnął z oczu moich kochanych przyjaciółek łzy. Była to radość pomieszana ze wzruszeniem i zachwytem.notre dame de paris1 Jak tu nie kochać Naszej Pani. Dziękujemy ci Hugo za przywrócenie jej do życia (pisałam o tym tu https://dee4di.com/2014/05/21/az-mi-garb-urosnie/ )

Po obowiązkowym fotograficznym portrecie przed katedrą poszłyśmy na włóczęgę po Łacińskiej Dzielnicy. Nie było czasu by odwiedzić Cluny czy Sorbonę, nie wspominając nawet Ogrodów Luksemburskich.

boulevard saint germain2Następny etap naszej podróży to bulwar St. Germain des Pres. Kiedy poprzednio szłam tą ulicą sama, wydawała się nieskończenie długa. Tym razem jakoś dziwnie szybko znalazłyśmy się koło ulubionych restauracyjek Sartre i Hemingwaya i koło najstarszego w Paryżu kościoła St. Germain. Weszłyśmy do środka choćby po to by na chwilkę schować się przed palącym słońcem, a także po to by odwiedzić naszego Jana Kazimierza (https://dee4di.com/2014/06/03/na-nie-moim-podworku/ )saint Germain de Pres

Robiło się późno i głodno. Żołądek zaczynał dopominać się o pożywną strawę. Gdy na horyzoncie pojawiła się kolejna narożna brasserie Le Saint Germain nie wahałyśmy się ani minuty.  I nie pożałowałyśmy. Jedzenie było pycha, a zwariowana pani kelnerka tylko umiliła nam wieczór.  Kamila i Ania odważnie nie odmówiły sobie przyjemności skosztowania ślimaków winniczków. Kamila przyjechała do Paryża z misją spróbowania dwóch potraw: właśnie ślimaków i żabich udek. Niestety tylko te pierwsze udało się skosztować. Nie da się opisać szerokiego uśmiechu Kamili, gdy na stole przed nią pojawił się talerz z sześcioma muszelkami, doprawionymi ziołami i oliwą. Radości i żartom nie było końca. Kamila nie tylko zjadła ślimaka, dopiła sosik z muszelki, ale także przekonała i nakarmiła ślimakiem naszą drogą koleżankę Anię. Nie pozostało to bez wpływu na dalszą wędrówkę. Tuż w okolicach pałacu Inwalidów, Ania poczuła ślimaka wdrapującego się z powrotem po ściankach przełyku. A pod wieżą Eiffla okazało się, że jeden kawałek utknął pomiędzy zębami. Ślimaczej radości, tego dnia, nie było końca.le saint germain14

Jak już wspomniałam po pysznej kolacji, droga poprowadziła nas koło kościoła St. Clotilde, pałacu Inwalidów, mostu Aleksandra III, aż pod wieżę Eiffla. Przecież nie można było nie zobaczyć tej najsłynniejszej na świecie żelaznej konstrukcji. Dziewczyny były chyba trochę rozczarowane, każda z nich jakoś inaczej wyobrażała sobie słynny obiekt. Tak czy inaczej zdjęcie pod wieżą obowiązkowo zostało zrobione.WIEZA2

Było już późno, byłyśmy na słońcu i na nogach już bardzo długo i tak naprawdę to nie wiem jak mi się udało przekonać dziewczyny by szły za mną dalej, aż do Łuku Triumfalnego, a potem Polami Elizejskimi, aż do placu Concorde. Chyba każda z nas chciała, by ten pierwszy, paryski dzień trwał jak najdłużej. Mimo tego, że jedna już od godziny marzyła o łóżku, a druga umierała z bólu obtartych stóp. Obie jednak zacisnęły zęby i dzielnie szły dalej i mam taką cichą nadzieję, że jednak nie pożałowały.

CHAMPS ELYSEESPo Polach Elizejskich kroczyłyśmy już w ciemności. Spotykanych ludzi nie było mniej.  Po cichu liczyłam, że przy Placu Concorde jest przystanek naszego autobusu, ale niestety nie było. I nie było go jeszcze długo. Przyznam się szczerze, że trochę się na tym ostatnim odcinku pogubiłam i jakimś dziwnym trafem zamiast pod Operę trafiłyśmy koło kościoła Madelaine, a potem na rozwidlone bulwary Haussmanna. Nikomu jednak nie było już w głowie podziwianie szerokich ulic. Martwiłam się i gryzłam w duszy, że na taką nocną włóczęgę skazuję moje  dziewczątka, niektóre dobrze już obolałe. One jednak nie wydawały się być zawiedzione. Czy to ze zmęczenia, czy od nadmiaru słońca szły ulicami Paryża i śpiewały a capella polsko – angielskie szlagiery, a w pewnym momencie nawet, ku uciesze kilku przechodniów odstawiły kombinację zumby.  I tak z uśmiechem na umęczonych mordkach doczłapałyśmy do dworca St. Lazare, a stąd zabrało nas nasze upragnione dziewięćdziesiąt pięć, prosto do hotelu. Myślicie, że poszłyśmy grzecznie spać? Akurat! Trzeba było skończyć wiśniówkę i jeszcze trochę pośpiewać. Furorę zrobił Richard Marx swoją piosenką Osiem Zapałek, oczywiście o żadnych zapałkach to on nie śpiewa, ale Aneta przekonała nas, że jak się wsłuchasz dobrze w początek piosenki to  usłyszysz właśnie te słowa. A ile radości może sprawić zwykłe, małe osiem zapałek?! Posłuchajcie sami!

rozmiałczą nas koty, rozdziubią nas wrony

IMG_5863

Przeczytałam w książce „Czekolada 2” , że cmentarz Montmartre słynie z kotów. I faktycznie jest ich tam pełno. Chyba czują się dobrze ze zmarłymi. Chodzą, powoli, leniwie podnosząc łapki jakby bojąc się obudzić śpiących. A może są to ucieleśnione dusze leżących tutaj ludzi?! Do żywych raczej nie podchodzą, uciekają spłoszone, gdy ktoś naruszy ich osobistą przestrzeń. Gdy się im nie przeszkadza, wylegują się wygodnie na nagrzanych słońcem grobach, lekceważąc wszystko co dzieje się wokół nich. Są to bardzo tajemnicze stworzenia, w krajach anglosaskich uważa się, że gdy kot siada na nagrobku, to znaczy, że osoba tam pochowana została za życia opętana przez złe moce. Gdy kot przeskoczy przez zmarłego, ten zamieni się w wampira. Niektórzy wierzą, że kot to inna postać wiedźmy, która przychodzi na cmentarz, czeka cały dzień, a wieczorami wykopuje z grobów kawałki kości czy włosów dla swoich magicznych potrzeb. Kot był w przeszłości obarczony bagażem zła, symbolem fałszywości, okrucieństwa i nieczystości. W średniowieczu spalano koty masowo na stosie, często razem z podejrzanymi o czarnoksięstwo, niewinnymi ich właścicielkami. Próbowano wyganiać złe moce z kotów ściskając ich ogony rozszczepionym drewnem (tzw branie kota w leszczoty). Zwłaszcza czarne koty zabijano nagminnie, aż dziw bierze, że czarny kot nie zniknął z tej ziemi przy skrupulatności z jaką próbowano go wytrzebić. Ale może to było tylko jedno z dziewięciu żywotów kota…

Cmentarz Montmartre to także przeraźliwe krzyki wron. Ten dźwięk dociera wszędzie, nie pozwala się skupić, przenika do najbardziej szarych, najdalszych komórek mózgu i sumienia. Siedzą na drzewach, albo kołują czarnym stadem nad grobami. IMG_5887

Czemuż one tak się wrzeszczą? Przypomniał mi się taki obraz Van Gogha „Pole ze stadem wron”. Sielankowe, ciepłe kolory zakłócają właśnie czarne plamy na horyzoncie, od których pociemniało niebo. Moja babcia zawsze mówiła, że gdy wrona kracze to jest to zły omen, zła nowina, że ktoś umrze. Bo wrona czy kruk to ptak złowieszczy. Na Rusi uważano, że te czarne ptaki stworzył sam diabeł. Że pod ich postacią chowają się wiedźmy i czarownicy. I pojawiają się zawsze tam gdzie pojawia się śmierć bo są to jej nieodłączni towarzysze.

Ale ornitolodzy mówią, że krakanie to jest taki wroni śpiew. Wrony na wiosnę, siadają w promieniach słońca, puszą swoje pióra, mrużą oczy i wykonując lekkie skłony wydają z siebie pomruki, stęknięcia, kliknięcia i krakania – i to jest właśnie śpiew. Szkoda, że o tym nie wiedziałam gdy włóczyłam się po alejkach tego pięknego cmentarza.

IMG_5915

Mogłabym, zamiast narzekać na wrzask, zwrócić uwagę na ten lament dla zmarłych.

Smutno mi… Boże… czyli cmentarz Montmartre

IMG_5902

Poranek wtorkowy zaczął się nadzwyczaj dobrze, od zimno-gorącego prysznica (z jakiegoś powodu hotelowy prysznic nie działał jak powinien), który pobudził wszystkie moje zmysły i chęć ponownego odkrywania piękna. Opuściłam hotel wcześnie rano. Gdy dochodziłam do przystanku, zobaczyłam, że mój autobus  właśnie odjeżdża. No cóż- pomyślałam – poczekam 15 minut na następny. Nie zawsze 95 zjawia się na wezwanie” I właśnie wtedy, jakby na przekór moim rozmyślaniom, kierowca autobusu otworzył okienko i zapytał przyjaźnie, czy chcę wsiąść. Chciałam. Zatrzymał więc autobus w połowie ulicy i otworzył mi drzwi. I jak tu nie wierzyć w magię?

IMG_5871

Po 10 minutach wysiadłam, bo dojechaliśmy do przystanku z napisem „cmentarz Montmartre”. Zaczęła się moja nowa przygoda. Cmentarz Montmartre powstał jeszcze w czasach rewolucji, w dawnych kamieniołomach gipsu. Pierwszymi „mieszkańcami” byli szwajcarscy gwardziści, zamordowani przez atakujący tłum gdy strzegli wejścia do królewskiego pałacu w ogrodach Tuileries. Pałac też zrównano wtedy z ziemią. Podobno liczba zabitych gwardzistów dochodziła sześciuset.

Byłam na cmentarzu pierwsza. Podeszłam do mapy i wypisałam w kajeciku wszystkie „osoby”, które planowałam odwiedzić, z zaznaczeniem numerów alejek.

Mimo tego, przy takiej ilości grobów nie było łatwe znalezienie tego, czego szukałam. Nie zniechęcałam się, spacerowałam, oglądałam, wchodziłam między groby; dzięki temu zobaczyłam dużo pięknych rzeźb, oryginalnych posągów, znanych i nieznanych mi ludzi. Niektóre groby były pięknie odnowione, zadbane, inne, pokryte mchem; chyba nikt ich nie odwiedzał od wieków (dosłownie).

IMG_5862

Widziałam różowe, od opadłych płatków kwiatów,groby, które z daleka lśniły jak pudełka pełne landrynek, groby wśród kasztanowców i groby ukryte wśród pachnących bzów. Na cmentarzu myśli się lepiej, niż gdzie indziej, o sensie życia, o miłości, o przemijaniu, o ludziach, którzy kiedyś chodzili po tej ziemi. Znalazłam dużo polskich nazwisk, zwłaszcza z XIX wieku, wojskowi, pisarze, lekarze, i inni zwykli ludzie, których rozbiory wygoniły z kraju nad Wisłą. Przywędrowali tu po naszych narodowych powstaniach, które w równym stopniu były pokazem wielkiego polskiego patriotyzmu, jak i głupoty. Chodziłam ze łzami w oczach zwłaszcza po przeczytaniu inskrypcji „Jeszcze Polska nie zginęła…” na grobowcu Joachima Lelewela. Sama też jestem takim wygnańcem na obczyźnie, ale sama się na tę banicję skazałam. Czy żałuje? Czasami tak, kiedy tak jak dzisiaj spotykam na swej drodze takie polskie obrazki. Ogarnia mnie sentyment. Tych polskich akcentów na cmantarzu Montmartre jest więcej.

IMG_5839

Alejka numer 1 to Avenue Polonaise, a przy alejce numer 7 leży mój ulubiony poeta Juliusz Słowacki. Stanęłam przed jego grobem, odnowionym dzięki staraniom Polonii Paryskiej (bo przecież Słowacki umarł w biedzie i zapomnieniu) i wyrecytowałam z pamięci: Smutno mi Boże, dla mnie na zachodzie rozlałeś tęczę blasków promienistą, przede mną gasisz w lazurowej wodzie gwiazdę ognistą, choć mi tak niebo ty złocisz i morze…Smutno mi…Boże

IMG_5903 (2)

I znowu łzy w oczach i wspomnienia i sentyment. Ciekawe jakby się podobała dzisiejsza Polska, tamtym, dziewiętnastowiecznym patriotom.

IMG_5855

St Germain des Pres

IMG_5826-2

St-Germain- des-Pres to najstarszy kościół w Paryżu, zbudowany przez syna króla Chlodwiga, niegdyś opactwo benedyktynów. W średniowieczu opactwo bardzo urosło w siłę i kulturalnie i religijnie stało się praktycznie osobnym miastem w mieście. Niestety zostało zniszczone przez najazdy Normanów, a rewolucja dokonała reszty, jedynie sam kościół przetrwał zawieruchę. Po wielu przeróbkach świątynia łączy w sobie elementy romańsko – gotyckie, i ciągle można zobaczyć pozostałości z 6 wieku, są to godne podziwu kolumny triforium czyli galerii położonej wysoko nad nawą. Wewnątrz jest ciemno i trochę przytłaczająco, ale wielkość ścian i kolumn imponuje.

IMG_5783-2
W mroku kościoła wyraźnie rzuca się w oczy biały grobowiec polskiego króla Jana Kazimierza (kolejny polski element w Paryżu). Jan Kazimierz to chyba jedyny polski król, który abdykował i został przełożonym tego właśnie paryskiego opactwa. Wieża kościoła jest romańska, ale boki kościoła podtrzymują znakomite wczesnogotycki łęki oporowe. Mogłabym chyba w nieskończoność zanudzać opowieściami o walorach architektonicznych kościołów, ale podejrzewam, że takich fanatyków jak ja jest niewielu, więc koniec z opisywaniem kościoła.

IMG_5779-2

Po zwiedzeniu ciemnego wnętrza usiadłam sobie grzecznie na małym skwerku w cieniu kościoła i obserwowałam wszystko i wszystkich (jedno z moich ulubionych pomysłów na spędzanie wolnego czasu), nagle dotarł do mnie niezwykle głośny dźwięk rozmowy. Po polsku. Niedaleko usiadły dwie dziewczyny wyglądające na studentki, z książkami pod pachą, ale brzmiały okropnie, głośno i prostacko, używając co chwilę słów, które muszę raczej ocenzurować i nie powtarzać. Werbalnie zanieczyściły ciszę całemu otoczeniu. Zgrzytnęło mi w uszach i poczułam się bardzo nieswojo. Okropnie nie lubię krytykować Polaków i zawsze pragnę mieć powody aby ich chwalić. Ale chyba nie można mieć wszystkiego. Wstałam, zabrałam swoje zabawki, aby przenieść się na inne podwórko.

IMG_5800-2

W literackiej kompaniji

 

Jest takie francuskie słowo, wymyślone podobno przez Boudlaira – flaneur- które, gdybym była facetem, oznaczało by właśnie mnie. Flaneur to dosłownie włóczący się po ulicach, obserwujący i kontemplujący otoczenie. Tak, jak ja! Chodzę sobie szczęśliwa, podbudowana otaczającym mnie pięknem i marzę o maszynie do przenoszenia w czasie; żeby tak móc odwiedzić Mickiewicza i słuchać jak recytuje swoje słynne Litwo, ojczyzno moja… , żeby z Hemingwayem wypić lampkę, a może nawet butelkę czerwonego wina, żeby w towarzystwie impresjonistów wznieść toast przecedzonym przez cukier, absyntem. Woody Allen też chyba ma takie marzenia, dlatego stworzył swój „Midnight in Paris” film.

IMG_5756

Numer 12

Och rozmarzyłam się i włócząc się wzdłuż Bulwaru St Germain trafiłam na ulice Odeon. Tu, pod numerem 12 znajdowało się niegdyś wydawnictwo Shakespeare Co. Właścicielka Sylvia Beach gromadziła wokół siebie literacką śmietankę ówczesnego Paryża. Bywał tu Hemingway, Ezra Pound, F. Scott Fitzgerald, Gertrude Stain, czyli wszyscy z tak zwanego Straconego Pokolenia. Tam właśnie wydano po raz pierwszy Ulissesa.

Niestety wydawnictwo zostało zamknięte przez hitlerowców podczas wojny. Teraz pod numerem 12 znajduje się butik z ciuchami. Ładne te ciuchy, ale ciuchy to nie książki, więc poczułam się bardzo rozczarowana. Na szczęście pod numerem 10 jest bardzo interesujący antykwariat. Przypuszczam, że trafiają tam tacy, jak ja, flanerzy, poszukiwacze wielkich artystów, pisarzy, poszukiwacze straconego czasu, czy straconego pokolenia.

 

IMG_5776

Ruszyłam dalej i znowu trafiłam na dwa polskie tropy; gdzieś w środku bulwaru istnieje i dobrze się miewa polska księgarnia, a trochę wcześniej, chyba pod numerem 19 jest mała galeryjka, która właśnie wystawia prace polskiego artysty Mariusza Zabinskiego. Oczywiście, szybko go wygooglowałam, urodził się w 1956 roku w Warszawie, mieszka w Belgii, ale wystawia na całym świecie. Nazywają go tu ostatnim mistrzem kubizmu. Po cichu muszę się przyznać, że jego prace spodobały mi się bardziej niż prace Picasso.

Ze względu na kolory, swoją niebieskością trafił dokładnie na mój talerzyk.

IMG_5742

W końcu moja dzisiejsza wędrówka zakończyła się sukcesem; znalazłam, co chciałam; pod numerem 170 Deux Magots i pod numerem 172 Cafe de Flore. Przeszłam wzdłuż obu z nich i porobiłam parę niestety nie- najlepszych zdjęć. Obie były ulubionym miejscem pisarzy, podobno w Cafe de Flore Hemingway jednym ciągiem napisał ‚Słonce też wschodzi” Zastanawiałam się „wejść, nie wejść do którejś z nich”, ale w końcu stwierdziłam, że „lampka wina nie zaszkodzi”. Padło na Magotów tylko dlatego, że maja tam pojedyncze stoliki wychodzące na ulice, gdzie można siedzieć i obserwować przechodniów. Wino było pyszne. Dostałam też słone precelki. Siedziałam sobie i bazgrałam w kajeciku i myślałam o dawnych klientach tego lokalu. Filozof – egzystencjalista Sartre podobno uwielbiał tu przychodzić i prowadzić długie dyskusje z Simone Beavoir o ludzkiej indywidualności i świadomości własnego bytu.

IMG_5805

Tych dwoje ludzi to  bardzo dziwna para; nigdy nie wzięli ślubu, podobno na początku Sartre zaproponował Simone dwuletni kontrakt (haha dla czytelniczek „Pięćdziesięciu twarzy Greya” brzmi znajomo, prawda?)ale przedłużyło się to prawie na całe życie. Czytali wzajemnie swoje prace i zaspokajali swoje seksualne potrzeby, powiedziałabym nawet, aż na wyrost; podobno Simone uwodziła młode studentki, które uczyła, te stawały się jej kochankami, a potem podrzucała je Sartrowi. Napisała na ten temat książkę: „Zaproszona” Ciekawa jestem jakby zareagowano na coś takiego w dzisiejszym świecie?! Simone była jedną z pierwszych kobiet, które zdały trudny egzamin z filozofii na Sorbonie, jej książka „Druga płeć” została zaakceptowana jako poważny materiał filozoficzno – naukowy. Gdy zmarła w 1986 roku, na jej pogrzeb przyszły tłumy kobiet, dla których była wzorcem, ideałem feministki. Dzięki jej działalności, aborcja we Francji została uznana za legalną.
Zabawne, czytając o Simone Beauvoir znalazłam kolejny polski element; pisarka przez jakiś czas, związana była  z amerykańskim pisarzem Nelsonem Algrenem, który napisał książkę” Człowiek o złotej ręce”, uznaną przez środowiska emigracyjne za wyjątkowo antypolską. Nie wiem czy chcę ją przeczytać, czasami wystarczy mi wrażeń obserwując naszych rodaków w Anglii.

IMG_5806

IMG_5821
Siedziałam sobie u Magotów, gdy nagle, bez zapowiedzenia zaczęło grzmieć i kolorowe błyskawice pojawiły się nad kościołem St Germaine- des-Pres, jakby obraz Zabinskiego nagle się ożywił. To był naprawdę niezapomniany widok.

IMG_5814

Aż mi garb urośnie

IMG_5704

I jakimś cudem trafiłam pod Notre Dame. Piękna jest jak zawsze. Podobno swój majestat zawdzięcza Victorowi Hugo. Przez wieki zapadała się powoli i zamieniała w ruinę, aż do momentu, gdy słynny pisarz wydał swoją książkę o garbatym zakochanym w Cygance Esmeraldzie. Ludzie na całym świecie pokochali tę historię i zaczęli przyjeżdżać do Paryża aby oglądnąć świątynię. Władzom Paryża było wstyd, że katedra tak źle wyglądała i szybko znalazły się fundusze na jej restauracje. Teraz dostojnie króluje nad Sekwaną. Dzisiaj odpuściłam sobie jej zwiedzanie w środku, długość kolejki mnie po prostu przeraziła.

IMG_5732

Poszłam poszukać Mickiewicza. Muzeum i polska biblioteka były niedaleko, na Quai d’Orlean, nad samą Sekwaną, z pysznym widokiem na Notre Dame i most zakochanych. Niestety w poniedziałek muzeum jest nieczynne. Poszłam więc na lody. Wyglądały rewelacyjnie, ale kupienie dwóch gałek zajęło mi prawie 15 minut bo kelner musiał wypalić papierosa. Po skończeniu, wyrzucił niedopałek na ulicę, nie umył rąk (bo po co) i niezadowolony, że mu przeszkodzono zaczął serwować lody. Na swoje nieszczęście, para Amerykanów stojąca przede mną w kolejce nie mówiła ani słowa po francusku i kelner właśnie na nich wywarł swoją złość. Mnie się upiekło bo wiedziałam, że chcę: café et de caramel crème glacées.

IMG_5735

Z lodami w ręku, idąc przed siebie, jakimś cudem znowu trafiłam na Boulvard St Germain i mam ambitny plan przejscia całej tej ulicy (jestem przy domu z numerem 5), aż do numerów 170 i 172 aby odwiedzić ulubione miejsca Sartra i Hemingwaya i odszukać kościół St-Germain-des-Pres, który podobno jest najstarszym kościołem w Paryżu.

IMG_5740 (2)

Le Village Ronsard

„Musze się zdecydować w która stronę iść” – myślałam- „podążać szlakami Hemingwaya czy szukać śladów polskich w Paryżu”. A przecież już ich trochę znalazłam: obraz w St Severin, pomnik Szopena w ogrodzie Luksemburskim, piękne zdjęcie Mazur, i księgarnię polską na Bulwarze St Germain. A wiem, że w Paryżu jest muzeum Mickiewicza i to gdzieś na wyspie, niedaleko Notre Dame. Póki co, mój żołądek dawał się już porządnie we znaki. Rozglądnęłam się dookoła, jak wszędzie w Paryżu Bulwar St Germain obfituje w restauracje i w jednej z nich Le Village Ronsard wydawało mi się,że jest więcej ludzi niż w innych. Zazwyczaj to jest dobry znak. Ceny tez nie były tragiczne. Weszłam do środka i usiadłam przy stoliku przy oknie. We Francji nie trzeba czekać na kelnera, aż cie posadzi, można usiąść gdzie się ma ochotę. Kelner przyniósł mi menu, ale ja zamówiłam specjał dnia napisany kredą na tablicy. Nie miałam pojęcia co zamawiam. Saucisse Aveyronnaise okazało się bardzo dobrą kiełbasą z ziemniaczanym pure. Nie był to szczyt marzeń, ale zaspokoiłam głód, a lampka pysznego Bordeaux wprawiła mnie z powrotem w doskonały nastrój.
Tak sobie myślałam, ze rozumiem Hemingwaya, bo cudownie się siedzi, myśli i pisze przy dobrym winie, czy kawie, czy posiłku. Nic dziwnego ze stworzył wielkie dzieła mając takie stymulatory. Obok mnie przy stoliku siedzi jeszcze jedna sama kobieta (poza mną oczywiście), myślę, ze to tez turystka bo nie mówi po francusku. Ma około 60 lat, siwe, ale ciągle bardzo puszyste kręcone włosy, takie jakie zawsze chciałam mieć. Nosi sportowe buty do fioletowego sweterka, a w Paryżu trudno jest zobaczyć sportowe buty u Francuzek. Zamówiła sałatkę i lampkę białego wina. Ciekawe co ją tu przywiodło samą? Czeka na kogoś? Zwiedza? Mieszka? Pracuje? Oczywiście wyobraźnia w mojej głowie stworzyła już całe gotowe scenariusze życia tej pani, a pewnie rzeczywistość jest zupełnie inna.
Zamówić jeszcze jedno wino? Chyba nie. Nie znoszę toalet we Francji, a po drugiej lampce pewnie by się bez tego nie obyło. Zastanawiałam się gdzie mam pójść. Dzień jest słoneczny, więc chyba nie ma sensu chować się w muzeum, ani siedzieć tu dłużej analizując życie pani siedzącej obok przy stoliku, która właśnie zamówiła tarte jabłkową na deser. Fajnie jej, ale ona zjadła sałatkę a nie wielką kiełbasę, więc może sobie pozwolić na deser. Ja już nic więcej nie przełknę. Dla mnie un cafe s’il vous plait.
Odważyłam się i odwiedziłam toaletę. Czyściutka, pachnąca, wcale nie przypomina kabin z dziurami. Wróciłam, a tu na stole wiaderko z rachunkiem. Nastała chwila prawdy; 20.70 euro za kiełbasę to nie mało, ale biorąc pod uwagę pyszne wino i kawę to mogę im wybaczyć.
Zapłaciłam i zostawiłam napiwek. Zawsze zostawiam. Moja pierwsza praca w Londynie była w restauracji Pollo Bar gdzie płacono nam £5 tygodniowo. Resztę miałyśmy z napiwków. Nie wiem jak jest we Francji, ale kto wie?
Gdy wychodziłam, samotna pani ze stolika obok skrupulatnie studiowała mapę Paryża. „A nie mówiłam?! Turystka!”