Słyszałam określenie, że jest to bezwstydna pułapka na turystów. Pomarańczowo – biała wieża w centrum miasta, zbudowana, jako wieża telewizyjna w 1958, stała się ukochanym przez Tokijczyków symbolem powojennej odbudowy. Wysoka jest na 333 metry, czyli o 13 więcej niż jej pierwowzór, – wieża Eiffla w Paryżu.
Główny taras widokowy znajduje się na wysokości 145m i tu, bo było taniej, pojechaliśmy wszyscy pooglądać Tokio z góry. Tylko ja chciałam porobić parę zdjęć i dopłaciłam, a potem trochę windą, trochę schodami, a głównie stojąc w kolejkach, wdrapałam się na wyższy taras na wysokości 250m. I to chyba była ta pułapka. Porządnych zdjęć zrobić nie można, bo wszędzie szyby i masa ludzi. Zanim udało mi się tiptopkami obejść wszystko dookoła moja rodzina zjechała windą na dół, ja za nimi, ale teraz szukaj igły w stogu siana i to bez telefonu, bo ja, głupia, zapomniałam wziąć ze sobą. Obeszłam wszystkie możliwe wyjścia, szwendałam się tu i tam po kilka razy, kilkakrotnie robiłam podchody do publicznego telefonu w holu recepcji, wrzucając do niego wszystkie monety. Wszystko bez rezultatu. W końcu zdesperowana podeszłam do recepcji pożyczyć komórki (numer mojego męża to jedyny numer, jaki znam na pamięć), a pani słabo znająca angielski dała mi mikrofon. Cała wieża usłyszała jak ładnie po polsku krzyczę: Maciuś czekam na ciebie na dole, koło recepcji.
I udało się!
Japonia
Nie ma jak herbatka
„Co jest najwspanialszą rzeczą dla ludzi, którzy tak jak ja, podażają drogą herbaty? Moja odpowiedź brzmi: jest nią wspólnota między gospodarzem a gościem, łacząca obydwa serca. Przy wspólnej filiżance herbaty..odczuwasz jedność z przyrodą i odnajdujesz spokój”
Soshitsu Sen
Japońska ceremonia herbaty, nazywana chanoyu (wrzątek w języku japońskim), pojawiła się, gdy Japonia przyjęła chińskie wierzenia buddyjskie zen, a wraz z nimi sproszkowaną herbatę macha. Tradycyjna ceremonia stała się czymś więcej niż tylko piciem tego napoju; to doświadczenie duchowe, które uosabia harmonię, szacunek, czystość i spokój.
Gdy Kodato- San zapytała nas, co chcemy by nam pokazała w Tokio, nie mieliśmy watpliwości: Czy możesz znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy nie tylko przyglądać się, ale także uczestniczyć w ceremonii parzenia herbaty? Jakież było nasze zdziwienie i radość, gdy okazało się, że jedziemy do jej rodzinnego domu, bo mama Kodato –San jest licencjonowaną nauczycielką ceremonii parzenia herbaty. Studiowała około 8 lat by ruchy rąk i wszystkie czynności były doskonale w swej prostocie. Gdy weszliśmy do domu uroczyście powitali nas, ubrani w kimona tata i mama Kodato-San. Po umyciu rąk, czyli symbolicznym pozbyciu się kurzu świata zaprowadzili nas do specjalnego pokoju, herbaciarni, wyłożonej tatami, ze ścianami udekorowanymi wiszącymi zwojami, kakemono. Przy jednej ze ścian znajdował się kociołek z gotującą się wodą. Usiedliśmy po turecku i poczęstowano nas wagashi, czyli japońskimi słodyczami. Dzieciom smakołyki z czerwonej fasolki nie bardzo przypadły do gustu. Dostaliśmy też małe wachlarzyki, które musieliśmy położyć za plecami, a potem ładnie zapozowaliśmy do zdjęcia.
Po odpowiednim ukłonie gospodyni zainaugurowała ceremonię; na wstępie czerwoną szmatką oczyściła miski (nie kubki czy filiżanki, a właśnie miski), mały herbaciany cebrzyk i trzepaczki. Następnie bambusową szpachelką nabrała trzy miarki proszku z zielonej herbaty i wsypała do jednej z misek. Każdy ruch wykonywała z takim wdziękiem, kunsztem i lekkością, że nie mogliśmy oderwać od niej oczu. Z dużego żeliwnego kociołka, z rozpalonymi w środku węgielkami nabrała drewnianym cebrzykiem wody i dolała do zielonego proszku, tworząc coś, co konsystencją przypominało zupę groszkową. Barwa była intensywnie piękna i pociągająca. Następnie nasza gospodyni małą bambusową trzepaczką zaczęła intensywnie bełtać zawartość miseczki i herbata zamiast normalnej nabrała konsystencji piankowej. To była gotowa herbata, a raczej takie cappuccino herbaciane. Kłaniając się z gracją gospodyni podała herbatę Maciejowi, potem powtarzając ceremonię przygotowała herbatę dla mnie, dla Magdy i dla dzieci. Zanim jednak mogliśmy się napić, musieliśmy nacieszyć oczy obrazkami na miseczkach, obracając je dookoła na dłoni. W końcu mogliśmy spróbować tego japońskiego zielonego nektaru. Należało go wypić w trzech łykach i nawet nam się udało. Smakował wybornie.
Pokaz skończył się oddaniem miseczek, starannym umyciem naczyń przez naszą wdzięczną gospodynię.
Po odpowiedniej serii ukłonów zostaliśmy zaproszeni do stołu w dużym pokoju, gdzie każdy z nas dostał własną trzepaczkę, szufelkę i miseczki i mogliśmy potrenować ubijanie pianki samemu. Frajdy i śmiechu było przy tym, co niemiara, teraz, gdy cześć oficjalną mieliśmy za sobą, mogliśmy się dobrze bawić. Pan domu opowiadał nam różne historie i ciekawostki z japońskiego życia, np. tradycję siorbania i chlipania przy jedzeniu by wyrazić swój zachwyt, nad smakowitością jedzenia. Niestety nie daliśmy się przekonać, mimo, że poczęstowano nas prawdziwie królewską kolacją. Jakoś to siorbanie nie mogło nam przejść przez gardło.
Uri-no tsuru-ni nasubi-wa naranu czyli bakłażany nigdy nie wyrosną na krzewach dyni czyli mój wstęp do Japonii
Nie wiedziałam, czego się spodziewać po wyprawie do Japonii. Zupełnie. Wiadomo, słyszałam to i owo, znam kilku Japończyków i z racji pracy mojego męża byłam kilkakrotnie w ambasadzie japońskiej, znam nawet ambasadora. Ciągle jednak Japonia była dla mnie jak tabula rasa. Przed wyjazdem moja młodsza siostrzyczka, pasjonat podróżnik podrzuciła mi książkę Marcina Bruczkowskiego „Bezsenność w Tokio”, niestety książka zamiast pomóc, pogłębiła mój niepokój. Bruczkowski na początku pełen zapału i energii, opuszcza Japonię po 10 latach, zgorzkniały i rozczarowany. Potem przeczytałam Martynę Wojciechowską „Kobieta na krańcu świata, Księżniczka z Tokio”, ale i to nie pomogło. Teraz już wiem, że można się nasłuchać, naczytać o Japonii, ale to, jaka Japonia jest trzeba zobaczyć na własne oczy, bo ten kraj dla każdego jest inny i każdy go inaczej odbiera. Gdybyście mnie zapytali o króciutkie podsumowanie Japonii to powiedziałabym, że to mieszanina szaleństwa i kiczu ze świetną organizacją i jakością. Artur, brat mojego męża, powiedział, że wyjazd do Japonii jawił mu się, jako to niewykonywalne marzenie. Ale wiecie, co? Nie ma marzeń niewykonywalnych!
Podróż na lotnisko trwała trochę ponad godzinę, bez problemu znalazłam parking i specjalny autobus zawiózł mnie i dzieci na terminal drugi. Tam spotkaliśmy się z Maciejem, który przyjechał prosto z pracy. Chciałabym napisać, że na lotnisku wszystko poszło sprawnie i gładko, odprawiliśmy się i zjedliśmy obiad, niestety to nie do końca była prawda. Pan, który teoretycznie miał nam pomóc odprawić się przy pomocy nowego systemu, nie miał za bardzo wiedzy jak się to robi, gdy ktoś leci z przesiadką i w rezultacie odprawił tylko mnie i Oscara. Przy oddawaniu bagażu miła pani obiecała, że naprawiła błąd, ale i ona chyba nie była wtajemniczona w tajniki odprawiania pasażerów i w rezultacie na pokład samolotu wpuszczono tylko mnie i Oscara. Olivia i Maciej zostali z tyłu by rozwiązać sytuację. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i około 10 wylądowaliśmy w Wiedniu, gdzie spędziliśmy noc. Rano, po raz kolejny postanowiliśmy sobie, ze do stolicy Austrii koniecznie musimy wrócić. O 13 czasu wiedeńskiego, punktualnie, wystartowaliśmy do Tokio. Lot był długi, ale przyjemny i dzięki ogromnemu zasobowi najnowszych filmów, minął stosunkowo szybko. O godzinie 7.30 rano, czasu tokijskiego, wylądowaliśmy na lotnisku Narita. Magda dołączyła do nas z Singapuru, półtorej godziny później i pojechaliśmy do hotelu, a raczej do ryokanu, czyli hotelu w stylu japońskim, z tatami i futonami zamiast łóżek, gdzie buty trzeba było ściągać zaraz po wejściu, w holu hotelu. To ściąganie butów zawsze będzie mi się kojarzyć z Japonią. W żadnym innym kraju nie zwiedzałam zamku na boso.
Gdy dotarliśmy do hotelu była 10 rano, a pokój mogliśmy dostać dopiero po 4, musieliśmy, więc coś z sobą zrobić.Na szczęście mogliśmy zostawić bagaże. Znaleźliśmy przytulną knajpkę, w prawdziwie japońskim stylu, gdzie siedzi się przy niskich stolikach, oczywiście boso, a nogi pakuje się w dziurę pod stolikiem. Jedzenie było tam pyszne. Niestety nie wiem jak się owa knajpka nazywała, bo napis był tylko po japońsku. Podobnie w menu nie było nawet jednej europejskiej literki. Zamawialiśmy potrawy pokazując palcem obrazki. Jak dobrze, że Maciej świetnie orientuje się w japońskich potrawach, choć nawet on nie rozpoznawał wszystkich obrazków. Nic to, najważniejsze, że się najedliśmy a dzieci usnęły z główkami złożonymi na stoliku. Dla nas był przecież środek nocy.
Ten pierwszy dzień pobytu w Tokio był katorgą. Byliśmy okropnie zmęczeni i nie mieliśmy w głowach jakiegokolwiek zwiedzania, ale pierwsze spotkania z japońskością mieliśmy już za sobą: z japońską kuchnią, uprzejmością, ściąganiem butów, dbaniem o detale, maseczkami na twarzach, z kwitnącymi wiśniami, z szybkimi, bardzo punktualnymi pociągami, z tłumem na stacji, z czystością i z automatami na napoje, z wszechobecnymi kablami i gawrotami skrzeczącymi za oknem. Sporo wrażeń jak na pierwszy dzień. O wszystkim tym zamierzam napisać, ale po kolei…