Timisoara to koktajl kultur i języków.

Teatr Narodowy
W Teatrze Narodowym na placu Zwycięstwa sztuki odbywają się po niemiecku, rumuńsku i węgiersku, a wszystko, dlatego, że życie w tym mieście ukształtowały różne nacje. Mieszkają tu od wieków i udowadniają, że multikulturalizm jest możliwy nie tylko w metropoliach wielkości Londynu. Już poprzednio, gdy zwiedzaliśmy Czarnogórę i słuchaliśmy opowieści naszego przewodnika doszłam do wniosku, że życie w międzynarodowej symbiozie jest możliwe, dopóki jakaś „góra” nie zacznie nam prać mózgów. Kiedyś napiszę o tym więcej. Timisoara ma około 300 tys mieszkańców, czyli trochę mniej niż nasza Bydgoszcz. Tak się złożyło, ze w te wakacje odwiedziłam oba miasta i znalazłam między nimi trochę podobieństw. Pewnie, dlatego, że w obydwu przypadkach mieszkałam w dzielnicach z przełomu wieków.
Początki miasta sięgają czasów rzymskich. Chyba wszyscy wiemy, ze dawna Rumunia to rzymska prowincja Dacja, oczywiście piszę to ze sporym uproszczeniem, bo oczywiście nie cała Rumunia, ale nie będę się wgłębiać w wytyczanie granic. Za Rzymian Timisoara nazywała się Castrum Regium Themes. Pierwsza historyczna wzmianka o Timisoarze pojawiła się w dwunastym wieku. W trzynastym miasto zniszczył jeden z najazdów tatarskich, może ten sam, który przyczynił się do legendy o hejnale krakowskim. Kto wie?! W 1552 roku miasto podbili Turcy i przez dwa kolejne wieki sprawowali nad nim protekcję. Później przeszła ona w ręce austriackie, na kolejne dwa stulecia. Rządy austriackie nie były złe dla miasta. Podobnie jak w Krakowie, Austriacy pozwalali na rozwój, na budowę interesujących budowli, na powstawanie kulturalnych i rozrywkowych instytucji, lokalne władze mogły dbać o miasto i jego mieszkańców. Dlatego w Timisoarze znaleźć można świetne przykłady architektury secesyjnej, czy eklektycznej. Za jej elegancję, tętniące życie kulturalne, teatralne i artystyczne festiwale, muzea nazywano ją Małym Wiedniem. Timisoara była pierwszym w Europie, a drugim, po Nowym Jorku, na świecie miastem, w którym zaprowadzono elektryczne oświetlenie na ulicach. Niestety czasy komunizmu dotknęły miasto i ciągle, mimo trwającej metamorfozy, na budynkach i ulicach widać, co spotkało tutejszych mieszkańców za Ceausescu. Timisoara jak feniks z popiołów powoli nabiera dawnej ikry. Dużo się tutaj dzieje, festiwale, happeningi, a przyczyniają się do tego zwłaszcza studenci, bo Timisoara ma 5 wyższych państwowych uczelni i kilka prywatnych, to taki Oksford rumuński.
Spacerowaliśmy sobie ulicami miasta bez pośpiechu, chłonąc atmosferę i zmiany, dziejące się niemal na naszych oczach. Z tego włóczęgostwa powstała lista rzeczy, które najbardziej nam się podobała w Timisoarze, a także kilku, które nam troszkę przeszkadzały.
Top lista:
- Place – jest ich kilka, i są one połączeniem niemieckich rynków, z włoskimi romantycznymi piazza.

Piata Victoriei
Największy i najbardziej dostojny jest Plac Zwycięstwa (Piata Victoriei) . Długi, imponujący, z dywanem zieleni i fontanną pośrodku, zamknięty jest od południa imponującą, cerkiewną katedrą, a od północy Teatrem Narodowym.

Widok na cerkiew

Teatr Narodowy
Ramkę tworzy kompozycja pięknych budowli z przełomu wieków. Są one zdecydowanym świadectwem dawnej świetności miasta. Mnie oczywiście olśniła secesja.


Odkryłam nowego architekta węgierskiego Laszlo Szekely, któremu niedługo poświęcę osobny wpis, bo warto. Usiedliśmy sobie w jednej z restauracji na placu, a ich wybór jest duży i rozkoszowaliśmy się pogodą i urokiem miejsca. Na tym placu w dniu 20 grudnia 1989 roku mieszkańcy proklamowali Timisoarę pierwszym wolnym miastem Rumunii. Ruszyła maszyna obalająca reżim. Pięć dni później Ceausescu został rozstrzelany. Na pamiątkę tych wydarzeń stoi tam teraz pomnik. Nie pomylcie z 4,5 metrową kolumną wilczycy kapitolińskiej, która też znalazła swoje miejsce na placu. Jest ona darem burmistrza miasta Rzymu dla Timisoary. Jest to oczywiście rzeźba przedstawiająca Wilczycę karmiącej bliźniaki Remusa i Romulusa i przypomina wszystkim rzymskie korzenie Rumunii.
Podczas wojny manifestacje, przeciwko Musoliniemu domagały się zburzenia pomnika, krzyczano wówczas IL Duce weź swoją sukę i spier… Za czasów komunizmu przypominała imperialne korzenie miasta i też nie była mile widziana. Na szczęście przetrwała.

Piata Unirii
Plac Unijny (Piata Unirii) to jeden z piękniejszych placów Timisoary, pokazujący Habsburską wielkość w mieście, bo większość budynków powstała w czasie panowania austriackiego. Przyznam się, ze ten plac spodobał mi się najbardziej ze wszystkich miejsc w Timisoarze, nie ze względu na piękne barokowe świątynie, które pięknie oprawiają plac w ramy, ale ze względu na spokój tam panujący, betonowe krzesła na środku, secesyjne budynki i gołębie.





Od południa zamyka plac katolicki kościół, a od północnej strony ortodoksyjna cerkiew, obie te świątynie powstały w czasach, gdy koegzystencja dwóch religii blisko siebie nie była mile widziana na świecie.

Plac Wolności (Piata Libertatii) – podobno najstarszy plac miasta, prawdopodobnie centrum średniowiecznej Timisoary, choć obecny wygląd zawdzięcza osiemnastowiecznym przebudowom, na potrzeby konnego tramwaju. Budynki otaczające skwer przez wieki należały do organizacji wojskowych i są jednymi z najstarszych w mieście.


Mnie jednak zachwyciła tam zupełnie nowoczesna rzeźba małego chłopca z telefonem komórkowym w ręce i cudowny patchwork chodnika.

Plac św Jerzego (Piata Sfantu Gheorghe) – wyglądający trochę jak teatr na powietrzu, z dominującą pośrodku rzeźbą św Jerzego, zabijającego smoka. Św Jerzy jest patronem Timisoary i nawiązania do jego postaci spotykaliśmy na każdym kroku.
Niestety budynki wokół placu są z stanie ciężkim, a niektóre wręcz niewidoczne, bo przykryte folią na czas renowacji. Mam nadzieję, że następnym razem jak tam wrócimy plac będzie bił pełnym blaskiem.
- Art Noveau – czyli secesja – dla miłośników tego stylu Timisoara to raj na ziemi. Dominuje oczywiście bardziej powściągliwa secesja w stylu austriackim, ale niektórych budynków nie powstydził by się i Gaudi. Zamierzam napisać osobno o secesji w Timisoarze, dlatego tutaj tylko wspominam o tym. Budynki, które na pewno warto zobaczyć, to pałace na placu Zwycięstwa, casa Bruck na Piata Unirii oraz kompleks szkolny Liceul Piarist na bulwarze króla Ferdynanda.




- Street Art czyli murale to moja nowa miłość.




Timisoara


Sztuka niekoniecznie doceniana przez innych. Gdy weszliśmy do informacji z pytaniem, gdzie znajdziemy słynny mural Dziewczyny grającej na Flecie, pani nam powiedziała, że jesteśmy pierwszymi, którzy pytają o takie rzeczy. Mam nadzieję, że nie ostatnimi. Od ostatnich kilku lat, w Timisoarze odbywa się festiwal Street Art i pozostałości tego potrafią być naprawę imponujące.
- Spacer wzdłuż rzeki Bega –



oczywiście rzeka tutaj nie jest jakoś specjalnie wielka, czy robiąca wrażenie wyglądem, jest to uregulowany, jakby kanał, wzdłuż którego ciągnie się pas zieleni idealnej do schowania się w upalne dni. Polecam zwłaszcza lunch lub piwko w jednej z restauracji na rzece. Albo można wynająć pływającego łabędzia. Bez stresu, powoli, płynąc wolno jak rzeka można oddać się rozmyślaniom na temat przeszłości tego fascynującego kraju
- Pominiki –

Zabawa w telefon

Ewa
Mnie zauroczyły. Nie te wielkie, wychwalające czyjeś czyny, czy osiągnięcia monumenty, ale nowoczesne, często niewielkie figury, które od ostatnich kilku lat zdobią odrestaurowane ulice miasta. Podobno mieszkańcy nie byli im przychylni na początku, ale jak historia wieży Eiffla pokazuje czasami dobrze, że kilka osób się przeciwstawi ogółowi, choć mało to demokratyczne. Polecam zwłaszcza posąg Ewy artysty Virgila Scripcaru i Zabawę w telefon Bogdana Raty.
- Jedzenie –
Nie wiedziałam, czego się spodziewać po strawie w Rumunii. Czy będzie mi smakowało? I przyznam się wam, że bardzo. Przypominało czasami naszą polską kuchnię, z gołąbkami i duszoną kapustą, a czasem włoską, bo prawie do każdego dania podaje się mamałygę, czyli włoską polentę. Najbardziej jednak ujęły mnie spitzle, cos alla nasze lane kluseczki podawane z różnymi sosami. Pycha. Co, do alkoholu, to piwo nie rzuciło nas na kolana, choć zaimponowało nam, że do łask wracają małe lokalne browary, a tzw. śliwkowa Brendy to już w ogóle nam nie smakowała. Nasza, polska śliwowica jest dużo lepsza.
- Kawa, a zwłaszcza ta wypita w kafejce na którymś z placów. Jest to cudowne doświadczenie, kiedy kawa staje się ceremonią sama w sobie. Oczywiście można to osiągnąć w wielu miejscach na świecie.
Polecam jednak spróbować w Timisoarze, zwłaszcza jak tu wpadniecie na chwilkę, bo naprawdę warto. Kawę mają dobrą.
Oczywiście na mojej liście powinny znaleźć się kościoły, cerkwie i muzea, jednak widziałam ich w życiu tak dużo, ze teraz dla mnie prawdziwą atrakcją jest sączenie drinka i obserwowanie mieszkańców w jednym z przybytków dla podniebienia, lub włóczenie się po ulicach. Stąd to moje, bardzo subiektywne zestawienie. Co mi przeszkadzało najbardziej? Owijające budynki jak długie węże rury od gazu, brzydkie graffitti na nowoodmalowanych kamienicach i rury elektryczne wszędzie.