Lato, lato i po lecie…

Jak bardzo poważny jest ten wirus? Ile jeszcze osób umrze? A może to jedna wielka ściema? Może w ogóle korona nie istnieje? Może jest to jakiś zamach na nasze prawa człowieka? A może jest to jedynie nowa odmiana grypy? Przecież, co roku masa ludzi umiera na grypę. Ale czy możliwe byłoby stworzenie takiego spisku na poziomie międzynarodowym, z włączeniem w to wszystkich krajów i narodów? Czy to możliwe, że wszystkie głowy państw dałyby się namówić czy przekupić, by wziąć udział w takich konszachtach?

Na takich mniej więcej przemyśleniach upłynęło mi ostatnie lato. I na oglądaniu seriali. By za dużo nie myśleć. Zobaczyłyśmy z Olivią wszystkie sezony Lucyfera, którego uwielbiam. Miałyśmy nawet jechać do Paryża na spotkanie z aktorami, ale jak się domyślacie Korona pokrzyżowała nam plany. Poza tym zaliczyłyśmy wszystkie 15 sezonów Criminal Minds i muszę przyznać, że przy trzynastym sezonie sama po nocach rozwiązywałam kryminalne zagadki z wybebeszonymi ofiarami w moich snach. Podobne nocne wrażenie zrobiły na mnie Pamiętniki Wampirów.

O tym lecie nie mogę napisać, jak w poprzednich, że pojechałam tu czy tam, zobaczyłam to i tamto, bo prawie nigdzie nie byłam, jeśli nie liczyć długich włóczek z psem po okolicy oraz wypadu do kilku sąsiedniego wiosek. Mieliśmy jedynie fuksa, bo gdy na chwilę poluźnili obostrzenia czmychnęliśmy ze znajomymi do francuskiej Normandii. Udało się zrobić zapasy wina, sera i pasztetów a także trochę podładować akumulatory.

Dużo z moich znajomych mówi, że ten rok zbliżył członków ich rodzin do siebie. Dał czas by spędzać go razem. My mieliśmy bardzo podobnie, a zwłaszcza najszczęśliwszy był pies, który miał się z kim bawić i z kim wychodzić na bardzo długie spacery kilkakrotnie w ciągu dnia.

Na szczęście dopisała nam pogoda. To było lato stulecia, najcudowniejsze od bardzo dawna. Wszyscy Anglicy chodzili opaleni jakby wrócili ze swoich hiszpańskich wakacji. Każdy robił remont w domu i dopieszczał ogródki.


Czy baliśmy się choroby? Czy boimy się jej teraz? Nie. Jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy, że może ona nas dotknąć. Nie znamy osobiście nikogo kto byłby chory. Może dlatego ta choroba wydaje się tak daleka i czasami zakrawa na teorię spisku.

Podobały mi się w Anglii udekorowane miśkami, innymi pluszakami i tęczowymi rysunkami domy, oraz ludzie wychodzący na ulice, co czwartek o dwudziestej by bić brawo dla pracowników służby zdrowia. Miało się wtedy poczucie solidarności, poczucie bycia częścią czegoś ważnego. Wspólna sprawa łączy ludzi.

Ale powoli każdy ma dość, a tu nasz Borys zapowiedział kolejne ostre restrykcje na być może sześć miesięcy. Nie tylko wprowadził oficjalne kary za ich łamanie, ale namawia również by sąsiad donosił na sąsiada. W każdej kafejce czy restauracji się nas spisuje. Pobiera się temperaturę jak odciski palców, każą rejestrować każdy krok online. Jakoś mi dziwnie z tą inwigilacją. Coś mi to przypomina.

A tu nadchodzi długa, deszczowa jesień…

Miał być dom… domu nie było- dobry scam

Od ponad 10 lat corocznie jeździmy w pięć rodzin na wspólne wakacje. Dotychczas pakowaliśmy się do aut i jechaliśmy do któregoś z sąsiednich krajów; Francja Belgia, Niemcy, najdalej wyrwaliśmy się do Szwajcarii. Postanowiliśmy jednak coś zmienić. Przez te wszystkie lata dzieci nam dorosły i podskórnie czuliśmy, że będzie to nasz ostatni wspólny wypad w takim składzie. Już niedługo nasze nastolatki będą wybywać same. Wpadliśmy, więc na pomysł by pożegnać dzieciaki wyjazdem dla nich, tzn bez zwiedzania zamków, miasteczek czy katedr, za to z basenem i słoneczną pogodą ( okazało się, że nie do końca znamy nasze dzieci, ale o tym później). Padło na Teneryfę. Wiele miesięcy przed planowanymi wakacjami zarezerwowaliśmy dużą willę na 20 osób przez dość znaną agencje HomeAway, zapłaciliśmy depozyt, a resztę mieliśmy dopłacić po kilku miesiącach.  Kupiliśmy też bilety na samolot. Z niecierpliwością czekaliśmy nadejścia dnia wyjazdu. Około miesiąca później zniknęła spora kwota z karty kredytowej mojego męża. Bez żadnego ostrzeżenia, bez zawiadomienia. Maciej przeprowadził śledztwo i okazało się, że pieniądze ściągnął właściciel domu na Teneryfie. Dużo przed czasem. Zadzwoniliśmy do agencji i ta potwierdziła, że dom jest zarezerwowany dla nas. Przestaliśmy się martwić i wyczekiwaliśmy urlopu. Dwa miesiące później dostaliśmy powiadomienie od agencji, że przestają obsługiwać ten dom i jesli mamy rezerwacje to musimy się skontaktować z właścicielami. Napisaliśmy maila i dostaliśmy szybką odpowiedź, że wszystko jest tak jak było i dom na nas czeka w październiku. Zostało trochę ponad tydzień do wyjazdu gdy jedna z nas Narinder zapytała czy na miejscu są ręczniki czy musimy je zabrać ze sobą. Wysłaliśmy kolejnego maila do właściciela domu. Odpowiedz nie przyszła. Wysłaliśmy więc drugiego, potem trzeciego, czwartego… cisza. Zaczęliśmy więc szperać po internecie. Znaleźliśmy nazwisko osoby, która podawała się za właściciela willi, a pod nią dobrych kilkadziesiąt skarg, zażaleń, zlych opini. Wszyscy opowiadali te sama sytuacje: miał być dom, a domu nie było. Maciej zadzwonił do HomeAway, a tam jak tylko usłyszeli nazwisko i adres domu to zrobiło się cicho w słuchawce. Otworzyli sprawę, podali nam numer referencyjny i kazali dzwonić na drugi dzień.  Zebraliśmy się w te pędy na kryzysową naradę w domu u jednej z koleżanek i tak całą bandą zadzwoniliśmy ponownie do pośrednika. Muszę przyznać, że pan, który z nami rozmawiał był niezwykle cierpliwy. Kojarzyl sprawę i wytłumaczył nam krok po kroku co się stanie. Zadawaliśmy mu setki pytań, a on na każde uprzejmie i ze spokojem odpowiadał. Muszę przyznać, że z naszej strony też była pełna kultura. Facet nam obiecał, że nam znajdą alternatywę, przyślą listę domów, z których będziemy mogli sobie wybrać coś zastępczego. Niestety za nową rezerwację musieliśmy ponownie zapłacić całą kwotę, a nawet więcej, bo dom, który wybraliśmy był droższy. Pan nam jednak obiecywał, że wyślą sprawę do ich ubezpieczyciela, a oni powinni oddać nam za ten dom, którego nie dostaliśmy, a także pokryć nadwyżkę za dom, do którego ostatecznie mielismy jechac. Nie potrafił nam jednak tego zagwarantować na sto procent. Zdecydowaliśmy się jechać, bo bilety na samolot były, nasze duże dzieci były wyraźnie podekscytowane wakacjami i nie chcieliśmy im tego robić i odwoływać wszystkiego. Polecieliśmy w nienajlepszych nastrojach. Co jakiś czas ktoś z nas wynajdywał jakieś perełki o tym jak to ubezpieczenie odmówiło tym czy tamtym w podobnych sytuacjach jak nasza. W końcu prawie pogodziliśmy się, że pieniędzy już nie zobaczymy, nie ma co się łudzić, lepiej po prostu nie myśleć i się bawić na tych wakacjach jak najlepiej.

Dom był fajny, lepszy niż ten, który mieliśmy mieć, przypominał hiszpańską, kolonialną rezydencję,  z super basenem, stołem do tenisa, wielkimi pokojami itp. Jedyny mankament był taki, że dzieciom jednak zabrakło tych naszych podróży po zamkach czy katedrach… bo ileż można się pławić w basenie. 

 

Tydzień po  powrocie dostaliśmy maila, że musimy dosłać potwierdzenia, wyciągi z banku etc. Musieliśmy to wysyłać kilkakrotnie, bo to niewłaściwy skan, albo zły plik. Myśleliśmy, że zwariujemy, jakby nas brali na przetrzymanie. W końcu przyszła wiadomość, że sprawa jest w toku, a tydzień później, że jest rozpatrzona pomyślnie. Po dwóch dniach przyszło zawiadomienie, że wysłali czeki.

 Nie chcę myślec, co by było gdyby Narinder nigdy nie zapytała o ręczniki…

Epilog

Czeki przyszły pocztą, listonosz wrzucił przez skrzynkę i wylądowały na podłodze. A myśmy od miesiąca mieli młodego szczeniaka w domu. Akurat był sam. Fruwające listy wydały mu się fantastyczną zabawą. Gdy wróciliśmy do domu na podłodze walały się tylko ich resztki…

img_6464

 

T jak trasa objazdowa po Szkocji

Wracam do alfabetu, jeszcze kilka literek zostało, a okropnie rozciągnęło mi się to pisanie w czasie. Poprzednio naskrobałam o naszym ślubie, który wzięliśmy w pewien lutowy poranek 2002 roku. Naturalną koleją rzeczy po weselu powinien być miesiąc miodowy. Nie wiem, czy naszą eskapadę można nazwać aż tak hucznie, bo kto mógłby sobie pozwolić na miesiąc wolnego z pracy i oczywiście nie odbyło się jak to pokazują na filmach, od razu z wesela wskakujemy do auta i wio! Niestety nie, musieliśmy poczekać do sierpnia. Bo dopiero wtedy dostaliśmy urlopy z pracy.

Naszą miodową destynacją okazała się Szkocja. Nie żadne Karaiby czy Egipt. Czasy były inne, by mieszkać i pracować legalnie w UK musieliśmy mieć wizy i my właśnie wysłaliśmy odpowiednie formy, wraz z naszymi z paszportami do Urzędu Celnego. I nie myślcie, że odpowiedź przychodziła po tygodniu. Byliśmy bez możliwości opuszczenia wysp brytyjskich przez prawie rok. Ale nawet przez chwilę nie żałowaliśmy wyboru. Naszym pierwszym samochodem jaki kupiliśmy na wyspach był Rover rocznik 1996, ze skórzanymi siedzeniami i drewnianym obiciem w drzwiach,dla nas prawdziwe cudeńko. Stary, ale jary, jak to mówią i to nim przejechaliśmy całą  Anglię aż do angielskich Mazur czyli do Lake District. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Keswick, gdzie jest świetne lokalne muzeum poświęcone Beatrix Potter. Znacie tą autorkę przygód Królika Petera (Peter Rabbit) i innych?

Było tam bajecznie. Po raz pierwszy nocowaliśmy w angielskim B&B i jedliśmy rano angielskie śniadanie z innymi gośćmi hotelu. Nie pamiętam tych ludzi zupełnie. Pamiętam za to uczucie okropnej tremy i podekscytowania jednocześnie i ciągle przed oczyma mam ten angielski pokój z kwiatowymi zasłonami i taką samą pościelą. Może wam się to wyda śmieszne, ale dla mnie to wtedy była nowość. Do tego tulipanowa tapeta, kominek, nad którym siedział wygodnie stary, wytarty już miś w czerwonym kubraczku. Jakie to dziwne, że zapamiętuje się różne mało znaczące szczegóły. Tam też odwiedziliśmy kamienny krąg, których na terenie Wielkiej Brytanii jest sporo. Oczywiście wielkością nie dorównuje Stonehenge, ale i tak robi mglisto magiczne wrażenie. Przynajmniej na mnie.

Z Lake District pojechaliśmy przez Carlisle prosto do dawnej granicy ze Szkocja, do  muru Hadriana, w okolice Birdoswald Roman Ford.

Stamtąd prosto do zamku rodziny Douglasów Threave. Nie wiem dlaczego, ale to miejsce wyryło mi się w mózgu. Być może dzięki przewoźnikowi, który mala lodka przewiózł nas na wyspę, gdzie były ruiny posiadłości, a może po prostu dzięki niesamowitej urodzie tego miejsca.

Szkocja jest niezwykle urodziwym krajem, ma najpiękniejsze góry, lasy, jeziora i cudowne zamki, z których często pozostały jedynie ruiny. Jednym z lepiej zachowanych, majestatycznie królujący nad brzegiem Oceanu jest Culzean Castle.

Poświęciliśmy na jego zwiedzanie prawie cały dzień. Było warto, bo położenie wspaniałe, a i w środku jest sporo do zobaczenia. Stamtąd dotarliśmy do najdłuższego szkockiego jeziora Loch Lomond, po którym dane nam było popływać łódką. Pierwszy raz w życiu trzymałam w ręce wiosło. Takich chwil się nie zapomina.

Po eksytulących przeżyciach przyszedł czas na doznania smakowe, a nawet wysoko wyskokowe. Jeśli Szkocja to oczywiście Whisky ( nie mylić z irlandzką Whiskey), o której sporo nauczyliśmy się w jednej z najmniejszych destylarni, w Obanie. Podobno od morza dzieli wytwórnię tylko 208 kroków. Nie liczyliśmy, bo piliśmy whisky zarówno single malt jak i blendowaną. Zgadnijcie czy poczułam różnicę?

Na lekkim rauszu, oczywiscie tylko już emocjonalnym, bo ruszyliśmy w drogę na drugi dzień, pojechaliśmy do Fort Williams, już na granicy Wysokich Gór. Tutaj kolejka linowa powiozła nas prosto w przestworza. Plan był taki, by wdrapać się na Ben Nevis, ale prozaiczna rzecz jaką są buty, wychodzone, wypieszczone, wypielęgnowane, odmówiły posłuszeństwa i w połowie drogi musieliśmy zawrócić.

Pojechaliśmy zatem do Fort Augustus, położonego na poludniowym krańcu słynnego jeziora Loch Ness, niestety potwór nie zdecydował się dla nas wychylić głowy z wody. Ale czuliśmy jego obecność, choć być może ciagle byl to wpływ wypitej w dużych ilościach whisky. Stamtąd pojechaliśmy na drugi kraniec jeziora do Inverness, odwiedzając po drodze kolejne ruiny, zamku Urquhart. Naszym punktem końcowym był Fort George, z którego murów dane nam bylo obserwowac szaleństwa dzikich delfinów, a także być świadkiem pokazu musztry angielskich czerwonych płaszczy, czyli dawnego angielskiego wojska. Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Jakby by nam wynagrodzić wszystkie poprzednie krzywdy natura zafundowała nam idealną pogodę. Uwierzcie, że w Szkocji dwa tygodnie bez chmury na niebie nie zdarza się często.

W drodze powrotnej do domu zahaczyliśmy jeszcze o 3 miejsca, biały zamek, a w zasadzie pałac myśliwski królowej Blair Castle, Edynburg i już nie w Szkocji Jork. Pamiętam, że stolica Szkocji zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, powitała nas przytulnością i ciepłem. Być może dlatego, że w jakimś sensie przypominała mi mój rodzinny Kraków (pewnie, przez zamek na wzgórzu).

Od naszej podróży minęło prawie 18 lat, bardzo dużo zapomniałam, ale sporo wyryło się w mojej pamięci na zawsze. Zostało kilka zdjęć, niestety są to tylko skany z oryginałów. Wtedy nie mieliśmy jeszcze cyfrowego aparatu.

Przyjaciel

Gdy po porannej toalecie wchodziłam rano do kuchni, roześmiany od ucha do ucha, tym swoim psim uśmiechem, witał mnie tuż przy schodach wesoło merdając ogonem. Podobnie mówił dzień dobry schodzącym na dół dzieciom, a one czule nagradzały go pieszczotami, dopóki nie nadszedł czas wyjścia do szkoły. Wiedział, że gdy one pójdą będzie czas na niego. IMG_5075Siedział cierpliwie przy drzwiach gdy ubierałam buty, kurtkę czy sweter w zależności od pogody. Nie musiałam zakładać mu smyczy, choć na wszelki wypadek zawsze brałam ją ze sobą. Podchodził ostrożnie do ulicy,  którą mam przed domem i czekał na moje pozwolenie by przejść. Drogę do parku znał dobrze. Szedł powoli parę kroków przede mną, co jakiś czas sprawdzając czy idę za nim lub zatrzymując się gdy jakiś psi zapach przyciągnął jego uwagę i miejsce należało obsikać. W Claire Parku szalał już na całego. Wiedział, że mógł. Cieszył się, gdy spotykał inne psy i mógł je gonić lub tarzać się z nimi w trawie.399A9503Clare (8) Od czasu do czasu przystawał szukając mnie wzrokiem, jeśli mnie nie zobaczył przerywał zabawę i ruszał na poszukiwania. Reagował na każdą moją komendę, a nawet na pojedyncze słowa. Moja córka nie mogła się nadziwić, gdy słyszała jak mówię do niego Puffy idziemy w lewo, a on posłusznie skręcał w lewo. Czasami zamiast do Claire chodziliśmy na długie wyprawy wzdłuż rzeki Medway. Uwielbiał to. Zawsze sprawdzał, czy biorę ze sobą zapasową butelkę wody dla niego. Umiał pić z butelki. Nad rzeką gonił kaczki czy inne ptactwo. Bawiło go, że uciekają przed nim, ale gdy kiedyś jakiś gąsior stanął i zasyczał na niego, to Puffy również stanął zdezorientowany. Fant farm (18)Poziom agresji u niego równał się zero. Nigdy na nikogo nie warczał, nie mówiąc o szczekaniu. Kiedyś zaatakowały go dwa psy, uciekł przed nimi do mnie, ufnie wierząc, że mu pomogę. Na szczęście się udało, ale od tej pory nie zbliżał się do tego rodzaju psów. Gdy jakiś inny przedstawiciel tego gatunku na niego warczał,  Puffy nie reagował, tylko obchodził go z daleka. 109

Razem z Puffym zwiedzaliśmy też Kent. Wskakiwał do auta i jechaliśmy odkrywać nowe parki czy małe miasteczka, w których oczywiście obsikiwał wszystko co mógł i cierpliwie pozował mi do zdjęć.IMG_7539

 

Kochał z nami podróżować. Na widok walizek w przedpokoju robił się podekscytowany i nie mógł usiedzieć na miejscu. Do auta pakował się zawsze pierwszy. Robiliśmy mu legowisko, na podłodze, między siedzeniami dzieci. To było dla niego najlepsze miejsce na świecie. Mama koleżanki mojej córki śmieje się, że Puffy odwiedził więcej miejsc w Europie, niż ona przez całe swoje czterdziestoletnie życie. Jemu nie zależało, gdzie spał, gdzie chodził na spacery byle tylko być z nami. 12IMG_034271_MG_9223Gdy jakiś członek naszych wypraw oddalał się i znikał mu z pola widzenia to Puffy robił się niespokojny i poszczekiwał od czasu do czasu. Bo braliśmy go również ze sobą na nasze, coroczne, październikowe wyprawy z przyjaciółmi. Dzięki niemu, niektóre osoby w naszej paczce przestały się bać psów. 399A8972Puffy najczęściej leżał u naszych stóp. Bardzo rzadko szczekał, np wtedy gdy ktoś pukał do drzwi. Po remoncie domu nigdy nie założyliśmy dzwonka, bo Puffy zawsze dawał znać, że ktoś stoi za drzwiami. Kochał ludzi. Śmieliśmy się nieraz, że nawet włamywacza przywitałby merdaniem ogona.  

Kochał zimę i snieg 8399A1791

Niestety nie zawsze mogliśmy go zabrać ze sobą, gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje. Podczas naszej nieobecności zazwyczaj opiekowali się nim bracia mojego męża Artur i Łukasz, za co im serdecznie dziękuję, ale od czasu do czasu pomagali też przyjaciele zwłaszcza Oliwia, Tomek, Miłosz i Kacper. Puffy uwielbiał z nimi zostawać.

399A8475

Parę miesięcy temu zaczął kuleć i nie chciał już chodzić na długie wędrówki. Potem nawet te krótsze spacery przestały być przyjemnością. Zrobiliśmy mu badania  i okazało się, że ma artretyzm, tak typowy dla tego rozmiaru psów. Dostał stosy tabletek i serię zabiegów laserowych, po których wydawało się, że odzyskał wigor.  Znów chciał chodzić i cieszyć się byciem z nami. Byliśmy wniebowzięci, że nasze psisko ma, mimo choroby, szansę na w miarę normalne życie. W zeszły weekend dostał biegunki i zaczął wymiotować. Weterynarz dał odpowiednie tabletki i dietetyczne jedzenie, jednak zamiast się poprawiać robiło się coraz gorzej. Pojawiła się krew. Przerażona zawiozłam go ponownie do kliniki i zostawiłam na obserwacje. Już biedny nie mógł chodzić i musiałam go nieść. Po godzinie zadzwonił wet: niestety nie mam dobrej nowiny… nerki wysiadły….Nie docierało do mnie…

Pojechaliśmy całą rodziną się pożegnać. Leżał taki biedny, w letargu, podłączony do kroplówki. Słuchał tego, co do niego mówiliśmy, o tym jakim dobrym był psem i ile dał nam w życiu szczęścia. Gdy wychodziliśmy podniósł głowę i spojrzał na mnie tymi ufnymi oczami. Zostanie mi ten widok na zawsze w pamięci, czy prosił mnie o pomoc, czy miał do mnie żal, że go tam zostawiam, a może te oczy mówiły, że już nie cierpi. Nigdy się już nie dowiem.

Zostały po nim cudowne wspomnienia i olbrzymia pustka…

 

Chciałam się z wami tym podzielić, by cały świat się dowiedział jakim cudownym był psem.

Tak bardzo mi go brakuje…

S jak Skała

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera S

Tak blisko, a tak daleko do końca alfabetu. Zostało tylko kilka liter i nie wiem czemu nie usiądę i nie skończę. Może podświadomie nie chcę tego zrobić, bo dobrze mi się wspomina… Chyba każdy od czasu do czasu lubi być sentymentalny? Mnie wystarczy usłyszeć piosenkę z czasów PRL i łzy same cisną się do oczu, taka beksa ze mnie. A swoją drogą czy też zauważyliście, że teksty piosenek z tamtych czasów były po prostu mądre?

          Wracam do wspomnień. Po przejechaniu wzdłuż Riwiery Francuskiej udaliśmy się do małego miasteczka na przedalpiu. Skradło nam ono serca. Pewnie dlatego darzę teraz tak wielką miłością małe miasteczka. To jednak było pierwsze – CASTELLANE, zupełnie inne niż te, które widzieliśmy dotychczas i dość nieznane na świecie.  collage me

Położone na południowo-wschodnim krańcu Kanionu du Verdon ma klimat małej górskiej miejscowości i skupia się głównie wokół Placu kościelnego (Place d’Eglise). Króluje nad nim widoczna prawie z każdego zakątka miasta skała, a na niej kapliczka pod wezwaniem Naszej Pani (Notre Dame du Roc). Pierwszy kościółek podobno zbudowano tam w 12 wieku, ale  nie przetrwał zawieruch historii i obecny wygląd pochodzi z 18 wieku. Można się do niego wspiąć po specjalnych szlakach, my jednak tego nie zrobiliśmy, bo nie mieliśmy czasu. Przyjechaliśmy wieczorem, nocowaliśmy w Hotelu pod Skałą (który nadal tam działa, tu jest link HOTEL DU ROC i rano po orzeźwiającym spacerze  ruszyliśmy na podbój wąwozu. collage hotelMimo tak krótkiego pobytu Castellane stało się symbolem naszego związku. Oboje poczuliśmy wielką sympatię do tego miejsca, do tej górującej nad wszystkim skały, jakbyśmy potrzebowali właśnie czegoś takiego by scementować nasze życie razem. Po wydarzeniach poprzedniego roku, dawało nam to solidną podstawę do budowania szczęścia, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Byliśmy sobie bardzo potrzebni. Ta skała była prezentem od losu jako podwalina pod naszą przyszłość. collage roc Wyprawa na południe Francji pozwoliła nam odkryć, że świetnie czujemy się razem, podróżując i tak chcemy spędzać nasze życie i guess what!? Minęło 18 lat i skała mocno trzyma, choć przejechaliśmy już czterdzieści kilka krajów. A w lipcu wrócimy by podziękować. Odwiedzimy nasze Castellane. Pokażemy je dzieciom.

Nie będę robić osobnego wpisu o Gorge du Verdon. Nic znaczącego się tam nie wydarzyło, zachwycaliśmy się widokami i robiliśmy zdjęcia, choć ich jakość po tylu latach pozostawia wiele do życzenia. Ale pokażę wam kilka skanów:

collage canon du Verdon

Wspomnienie z Olimpiady

Olimpiada w Korei właśnie dobiegła końca. Przyznam się, nie oglądałam wszystkiego z należytą uwagą, ale śledziłam zmagania Polaków i Brytyjczyków i o ile w UK sporty zimowe wielkiej tradycji nie mają, o tyle liczyłam bardziej na naszych. Nie będę się wypowiadać, o co tym myślę, bo w gruncie rzeczy to ja się nie znam. Ale przy okazji Olimpiady wzięło mnie na wspominki. W 2006 roku pojechaliśmy bowiem na zimową Olimpiadę do Turynu. Całą rodziną. Mój mąż kocha sport i dla niego było to ważne wydarzenie, a ja skorzystałam z okazji, zwiedziłam Turyn, Bergamo, Mediolan oraz góry w Piemoncie i  doświadczyłam niepowtarzalnej atmosfery. Od tamtej pory lubię takie wielkie wydarzenia sportowe, ludzie na nich są jakby inni, lepsi, milsi dla innych i skorzy do zabawy.

W 2006 roku cały Turyn ozdobiony był na czerwono, wszędzie powiewały olimpijskie sztandary i flagi. Chodziliśmy, więc po ulicach miasta chłonąc świąteczny, pełen patosu klimat. Nasze dzieci były wtedy takie małe.

olimpiada 06 (77)

Atmosfera na mieście

olimpiada 06 (67)

Turyn

olimpiada 06 (25)

olimpiada 06 (39)

Oscar przed zniczem olimpijskim

Znajomi i rodzina mówili, że jesteśmy szaleni, że zabieramy takie maluchy na takie zimno, ale nam ani zimno, ani żadne inne kłody pod nogami nie były straszne. Polecieliśmy samolotem do Bergamo, tam wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy do Turynu. Maciejowi udało się kupić bilet na mecz hokeja. Grała Szwecja z Rosją, ale kto wygrał, to nie pamiętam. Wiem, jedynie, że mieliśmy żółte rekwizyty, by kibicować ojczyźnie Abby. olimpiada 06 (63)olimpiada 06 (61)

Z Turynu pojechaliśmy w Góry Piemontu. Tam dopiero była atmosfera: śnieg, słońce, pyszne piemonckie wino lało się strumieniami. Moim odkryciem było Barolo, na którego degustację trafiliśmy przypadkiem. Celem pobytu  w Piemoncie było kibicowanie naszym skoczkom. Niestety nie pamiętam, jak im poszło, chyba nie za dobrze, ale dla nas ważne było ubranie się na biało-czerwono i świętowanie ze spotkanymi rodakami. Pamiętam, nawet Gazeta Krakowska zrobiła z nami wywiad, bo Oscar był najmłodszym polskim kibicem. olimpiada 06 (112)olimpiada 06 (105)

Dzieciom najbardziej podobało się jednak spotkanie z olimpijskimi maskotkami. olimpiada 06 (102)

A my byliśmy dumni, że zobaczyliśmy ówczesną dumę wszystkich Polaków Adama Małysza, tylko z daleka, ale zawsze coś.olimpiada 06 (114)

R jak Riwiera

 

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera R

Riwiera Francuska! Jedno z piękniejszych miejsc, jakie odwiedziliśmy w październiku 2000 roku. Pewnie wiecie, że jest to wybrzeże Morza Śródziemnego od miejscowości Cassis, na wschód od Marsylii, aż po granicę włoską. Turkusowo – szmaragdowe niebo, kolor wody, nie bez powodu zwany lazurowym, czerwone skały i białe miasteczka ułożyły się w niepowtarzalny krajobraz, który wyrył się w moim mózgu już na zawsze.

img_20160623_0011

Koło St Tropez

Jeździliśmy od miasteczka do miasteczka, od jednego miejsca, do drugiego zachwycając się i ucząc się, na czym polega bycie razem, bycie szczęśliwym.  Byliśmy w St. Tropez odwiedzić słynnego policjanta, w Cannes, by spojrzeć na kino, w którym co roku odbywa się prestiżowy festiwal, kąpaliśmy się w lazurowej wodzie i spacerowaliśmy po plaży, przy zachodzie słońca. Był październik, a słońce ciągle na tyle mocno grzało, że wejście do morza było przyjemnością. Choć ku naszemu rozczarowaniu okazało się, że plaża nie wszędzie jest piaszczysta. Tak skacząc od przyjemności do przyjemności dotarliśmy do Monako. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to państewko nadzwyczaj urodziwe. Trasa zjazdowa, z gór, w stronę Monte Carlo to jedna z najładniejszych dróg na świecie, pokręcona serpentynami, zapewnia taki widok, że serce bije szybciej, albo może stanąć na zawsze; To na niej zabiła się księżniczka Grace Kelly, spadając prawie pionowo w dół; nie wiadomo, jakim cudem jej córka księżniczka Stephanie przeżyła wypadek. Mieliśmy to na uwadze zjeżdżając w stronę miasta i mijając po drodze niezliczone ilości samochodów typu porsche, sportowe Alfa Romeo, lamborghini, mercedesy itp. W Monako jakby nie było innych aut. Zaparkowaliśmy, ten nasz wypożyczony Citroen Picasso, i poszliśmy szukać szczęścia. Dosłownie. Na chwilkę nam ono dopisało, bo tuż przed imponującym budynkiem kasyna znaleźliśmy monetę. Myślę, że był to jeden frank, ale głowy sobie nie dam uciąć. Poszliśmy, więc uprawiać hazard. A jak. Być koło takiego kasyna i nie skorzystać?! Grzech!

img_20160624_0002

Przed kasynem

Niestety do sali z ruletkami i stolikami karcianymi nie mieliśmy odpowiednich, wieczorowych strojów, dlatego poszliśmy na automaty. Pierwsze rundy były bardzo udane. Moneta sypała się brzęcząc pięknie. Ale potem wszystko, co wygraliśmy, a było tego kilkadziesiąt franków poszło w diabły… Po ostatniej monecie pożegnaliśmy słynny przybytek hazardu i ruszyliśmy dalej na wschód. Pod wieczór dotarliśmy do Nicei, gdzie znaleźliśmy uroczy hotelik zaraz przy głównym deptaku. Zupełnie nie pamiętam, gdzie jedliśmy tego dnia kolację. Za to na deser kupiliśmy sobie ciacha z kremem, prawdziwe napoleonki, które pożarliśmy siedząc nad morzem i przyglądając się zachodowi słońca. Smakowały jak rozpływające się niebo w gębie.img_20160624_0009

Rano poszliśmy zdobywać Niceę i odkrywać jej artystów; dokładnie dwóch; Chagalla i Mattisa. Domy obydwu malarzy zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Przyznam się szczerze, wtedy zaledwie słyszałam o Chagallu po odwiedzeniu opery w Paryżu, a Matisse był dla mnie artystą nieznanym.

dom-matisa

Dom Matissa

Jego niebieskości pochłonęły mnie bez reszty. Wpadłam po same uszy. Po powrocie jak to ja, zajęłam się szperaniem i zbieraniem wiadomości. Teraz wiem już dużo, więc może kiedyś wam opowiem, o obu artystach, bo zwłaszcza Chagall stał mi się bliski.

Pobyt na Riwierze, choć krótki, zapamiętam na zawsze. Nie wracaliśmy wybrzeżem, odbiliśmy bardziej na północ w stronę Alp, ale to już historia na inną opowieść.

Zdjęcia to oczywiście skany papierowych, dlatego jakoś nienajlepsza.

Tutaj możecie poczytać wpisy innych uczestniczek wyzwania Alfabet, na literkę R:

R for Rangers

Reguły i Rytuały Włochów

R jak religia

R jak Rękodzieło

R jak rozkrok emigracyjny

 

Q jak quality

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera Q

Pewnego zimowego dnia 2000 roku, moja siostra zapytała :

-Co robi tokarka Sony w łazience.

Dobre pytanie, pomyślałam- nie przypominam sobie bym ostatnio używała tokarki w łazience, ale może Maciej? Pobiegłam do łazienki i rozejrzałam się dookoła, a tu ani widu ani słychu tokarki.(Nie miałam wtedy pojęcia jak wygląda tokarka, ani jakie ma rozmiary) Zawołałam Bożenkę

-O czym ty mówisz, ja tu nic nie widzę

– Jak to nic, leży na pralce

– Jakiej pralce? Tokarka na pralce?

– Jaka tokarka?

– No przecież mówisz, że tokarka sony jest na pralce?

– tokarka Sony? I nagle wybuchła śmiechem – pytałam, co to Carcassonne robi w łazience, książka znaczy się

– Aaaaaa to Carca sonne i wszystko jasne, zbitek głosek stworzył tokarkę i to nie byle jaką, bo Sony.

 

A wszystko, dlatego, że w naszej podróży w 2000 roku po południu Francji odwiedziliśmy to miejsce i stąd litera Q! Bo Q to znak jakości, a dla nas  małe miasteczko, żywcem wyciągnięte z trzynastego wieku było jednym z piękniejszych miejsc, jakie wtedy widzieliśmy. I nawet teraz, po latach, gdy już zwiedziliśmy kawał świata, ciągle Carcassone jest miejscem magicznym. Po zobaczeniu ruin zamków katarskich Carcassone otworzyło przed nami swe bramy jak bajka. img_20160623_0018Widoczne z daleka wydawało się nam fatamorganą, że jak się zbliżymy to się rozwieje, zniknie. Nic takiego się nie stało. Spędziliśmy w górnej i dolnej części miasta cały dzień. Ludzi było bardzo mało.01-cite-de-carcassonne-avec-montagne_600x400

Gdy wróciliśmy tam wiele lat później zdziwiły mnie kolejki i tłumy na ulicach. W jednej z gospód tamtejszych zjedliśmy pyszne fasolowe cassoulet i popiliśmy obficie białym winem. Chcieliśmy, żeby ta chwila trwała wiecznie. Nasz wypadek w Barcelonie i inne niedogodności poszły w zapomnienie. Chyba wreszcie zaczął się nowy etap. Może powinnam nazwać Carcassone przełomowym momentem w moim życiu. Dla odmiany, tym pozytywnym. Skoro takie miasto przetrwało zawieruchy historii (wiem, że je odbudowywano po drodze), to ja też siebie odbuduje.

Zdjęcia znowu słabe, bo zeskanowane z papierowych odbitek. Ale pamiątka jest

 

A tutaj są linki do wpisów innych bloggerek na literkę Q:

Q for Quesadillas

Q jak Queen

O jak Ojej

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera O

W końcu odebraliśmy nasz zastępczy samochód, citroena Grand Picasso, pamiętam go jak dziś, wygodny, przestronny, ale za to z małym silnikiem, który kilkakrotnie odczuliśmy jeżdżąc drogami w Pirenejach, czy na Przedalpiu. Pożegnaliśmy się z Magdą i pojechaliśmy, chcieliśmy jak najszybciej opuścić pechowe miasto. Barcelona, mimo swej urody zostawiła po sobie gorzki posmak. Nie czekaliśmy do rana, ruszyliśmy w nadchodzącą noc. Chcieliśmy dojechać jak najbliżej zamków katarów, które mieliśmy w planach zobaczyć. Gdyby nie wypadek tę noc spędzilibyśmy w Nimes. Zamiast tego ciemność zaskoczyła nas we wschodnich Pirenejach, gdzie samochód nawet na dwójce nie mógł wyciągnąć pod górkę, a wokół nie widać było nic. Cytując Stuhra: „ciemność widzę ciemność!” I tak właśnie było. Nie wiedzieliśmy, czy jedziemy wśród pól, lasów, czy brzegiem rzeki. Prawdziwe egipskie ciemności. Wytrzeszczaliśmy gałki oczne by zobaczyć jakiś przydrożny parking, ale nie znaleźliśmy. W końcu decyzja zapadła, zmęczeni postanowiliśmy przenocować w samochodzie, gdzieś na poboczu. Samochód był duży, przestronny, można się było wygodnie wyciągnąć. Nie mogliśmy jednak usnąć, wstawaliśmy kilkakrotnie do toalety, a w zasadzie na wyskok w krzaczki. Bałam się i wychodząc zapalałam reflektory by dodać sobie odwagi. W ich świetle widzieliśmy kontury jakiegoś budynku, ale czy to był dom, czy stodoła, czy coś innego ciężko było stwierdzić. Mimo gwiaździstego nieba, najpiękniejszego, jakiego kiedykolwiek widziałam, nie było księżyca na niebie by oświetlił dla nas okolicę.  Jak na złość noc była bezksiężycowa. W końcu udało nam się usnąć. Rano obudziła nas światłość. Wschodziło słońce. Radosne, mieniące się różnymi kolorami czerwieni, łaskotało delikatnie nasze policzki, roztaczając swoje ramiona na całą okolicę. Na góry! Ojej jaki to był widok. Wpatrywaliśmy się w ten impresjonistyczny obraz z szeroko otwartymi ustami. Nie byliśmy pewni, czy to przypadkiem nie jest sen. Może jeszcze śpimy? W końcu dotarła do nas świadomość. Gdzie jesteśmy? Rozgarnęliśmy się wokół siebie. Staliśmy przy drodze, nad jakimś wąwozem, metr od przepaści. Przed nami rozpościerał się niesamowity krajobraz górskich przełęczy. Pysznie bajeczny widok. Ale to nie był koniec niespodzianek. Budynek, którego kontury widzieliśmy w ciemnościach, stał niecałe dwieście metrów od nas i to był mały spożywczy sklepik, a obok niego, szeroki, betonowy… parking. Z toaletami.

 

Dla zainteresowanych, oto linki innych osób, które piszą w Alfabecie Emigracji

Literka O

O for Ozarka http://ourfavtreats.blogspot.co.uk/2015/11/my-texas-alphabet-o-for-ozarka.html

O jak Otwarcie Granic – o emigrantach we Włoszech – http://obserwatore.eu/emigracja/otwarcie-granic-czyli-pytania-o-imigrantow-we-wloszech/

O jak Otwartość http://direction-sweden.blogspot.co.uk/2015/12/o-for-outgoing-o-jak-otwartosc.html