Poprzednio pisałam o tym jak się dostać na Wimbledon, a dzisiaj chciałabym wam opowiedzieć o moich przeżyciach na ulicy Kościelnej ( Church Street, przy której jest Wimbledon). Mój mąż, który jest fanatykiem sportu, rejestruje się praktycznie, co roku, ale dopiero dwa razy udało mu się „wygrać”. W udziale przypadły nam wejściówki, na czwartek, drugiego lipca, na Kort Centralny. Nie wiedzieliśmy, kogo będziemy oglądać, ale potem okazało się, że nie było źle. Ale po kolei.
Z domu wyjechaliśmy około jedenastej, na miejscu zaparkowaliśmy samochód na jednym z oficjalnych parkingów i nie spiesząc się, przez piękny park poszliśmy do bramy numer 6, gdzie odebraliśmy bilety. Przeglądnięto mi torbę i oczywiście zaniepokojenie wzbudził mój długi obiektyw do aparatu (Canon 70-300), na szczęście wcześniej sprawdziłam wymiary i okazało się, ze mieści się w dozwolonych granicach. Wpuszczono nas więc, na olbrzymie terenach pełne kortów tenisowych, rożnych hal, restauracji i innych niezidentyfikowanych przez nas obiektów. Znaleźliśmy się w tłumie podobnych do nas miłośników tenisa. Od czego zaczyna się zwiedzanie takich miejsc, po długiej jeździe samochodem? Oczywiście od toalety i jedzenia. W takiej kolejności. Toaletę załatwiliśmy dość szybko, a potem dylemat:, Co zjeść?
Wybór nie był powalający na kolana, szału nie było, ale padło na wielką pajdę chleba z pieczystą wieprzowiną. PYCHA! Po zaspokojeniu wszystkich potrzeb fizycznych nadszedł w końcu czas na dawkę tenisa. Obeszliśmy wszystkie mniejsze korty dookoła, szukając znajomych twarzy i nazwisk.
Poprzyglądaliśmy się trochę, wraz z innymi polskimi kibicami, grze Łukasza Kubota w deblu z Mirnyi.
Przed wejściem na kort główny ‘zapodaliśmy’ sobie (jak to lubi mówić mój mąż) po drinku, Maciej duże piwko, Stella Artois, bo Żubra nie mieli, a ja nie mogłam sobie odmówić Pimmsa, nie spodziewałam się jednak, że będzie taki mocny.
Słoneczko i adrenalina zrobiły resztę i po jednej szklance byłam bardziej wesoła. Nadszedł czas by byka wziąć za rogi i wkroczyć na słynny kort centralny.
Trafiliśmy idealnie, bo akurat rozpoczynała swoją grę Sabine Lisicki, kobieta o najszybszym serwie. Przez to, że rodzice Sabine byli z Polski podejrzewam, że jest ona bliższa nam, Polakom i z przyjemnością oglądałam jej zwycięską grę. Chociaż nie zaprzeczę, że wolałabym pooglądać np. Radwańską, ale tego dnia grała ona akurat na korcie numer 3, na który nie mieliśmy biletów.
By rozprostować trochę nogi, po meczu poszliśmy się przejść, a raczej poszliśmy poszukać słynnych truskawek z bitą śmietaną. Podobno podczas Wimbledonu sprzedano 142 tys. porcji. Były pyszne, słodziutkie, pewnie specjalnie wychodowane na tę niepowtarzalną okazję.
Zajadaliśmy się nimi siedząc na słoneczku, na górce i wraz z tysiącem innych głów kibicując ulubieńcowi Wielkiej Brytanii Andy Murrayowi.
Taka smutna ciekawostka, Murray i jego brat chodzili do szkoły w Dunblane, w Szkocji i byli w szkole 13 marca 1996, w dniu, w którym lider skautów Thomas Hamilton wtargnął do budynku szkoły, zastrzelił szesnaścioro dzieci i nauczyciela, a potem zabił sam siebie. Jest to jeden z najtragiczniejszych epizodów z udziałem broni palnej w historii całej Wielkiej Brytanii. Czasami jak oglądam Murraya to i sobie o tym przypominam to zastanawiam się, jaki wpływ może mieć takie wydarzenie na życie człowieka. Murray nie lubi mówić o tym w swoich wywiadach. Chyba rozumiem, dlaczego.
Przepraszam, że przerwałam moje wspomnienia taką smutną aluzją.
Po truskawkach wróciliśmy na Główny Kort, gdzie właśnie rozpoczynał grę Roger Federer.
Jest to mój ulubiony sportowiec, jeden z największych tenisistów, jacy chodzili po tym świecie. Wygrał siedemnaście Wielkich Szlamów, w finale Wimbledonu był 10 razy, wygrał siedem razy, czym dorównał Pete Samprasowi. Jimmy Connors powiedział kiedyś: „W erze specjalizacji, jesteś albo specjalistą od mączki, specjalistą od trawy, specjalistą od twardego kortu, albo jesteś… Roger Federer.”
Lubię sposób, w jaki gra Roger, jego szybkość, jego długie, precyzyjne serwy, jego praworęczny forhend, sposób, w jaki potrafi wykiwać przeciwników przy siatce, ale także za wygląd. Przyznaję się bez bicia. Z wielką rozkoszą oglądam jak gra i miałam tę przyjemność widzieć go na żywo już wcześniej, podczas turnieju tenisowego na O2 w Londynie.
Po Federerze na korcie pojawił się Nadal, kolejna wielka gwiazda tenisa. Kolejny mistrz, ale muszę przyznać, że oglądanie jego gry nie jest dla mnie delicją, a jego, przepraszam za wyrażenie, wyciąganie majtek z tyłka i ceremonia koncentracji przed każdym serwem, są po prostu boleśnie nudne. Nie zrozumcie mnie źle, Nadal jest mistrzem, jego leworęczny forhend, (mimo, że Nadal jest praworęczny) to majstersztyk, do tego jest okropnie wytrzymały i nogi ma tak silne, że potrafi przyjąć piłkę z prawie każdej pozycji.
Nie jest jednak moim ulubieńcem.
Podobno Federer i Nadal są dobrymi przyjaciółmi, spotykali się na korcie finałowym aż dziewiętnaście razy, w różnych turniejach i przez wiele lat w rankingu byli na zmianę, na miejscu pierwszym lub drugim. Nigdy nie udało mi się jednak oglądać ich walczący przeciwko sobie.
Przyznam się wam szczerze, że niesamowitą frajdę sprawiało mi oglądanie kibiców podczas meczu, ich emocje, zachowania i wsparcie, jakiego nie żałowali wszystkim zawodnikom, bez względu, czy to byli to ich ulubieńcy, czy nie. Nie było gwizdów, czy chamstwa, tylko prawdziwe rozkoszowanie się miejscem i grą tenisistów. Podobna atmosferę widziałam tylko podczas maratonu londyńskiego, ale to już na inną opowieść.
Z przykrością żegnałam tereny przy Church Street. Spędziłam mile dzień, widziałam supergwiazdy i miałam okazję poprzyglądać się zwykłym ludziom podczas niezwykłego wydarzenia i powiem wam warto było.
Przed wyjściem zakupiliśmy jeszcze kilka pamiątek. Jestem, więc szczęśliwą i dumna posiadaczką ręcznika i parasola, jakimi posługiwali się zawodnicy podczas gry. Z tymi gadżetami pod pachą opuściliśmy Wimbledon, tak jak weszliśmy, przez bramę numer sześć.