Spacery po większych i mniejszych miasteczkach świata, widziane moimi oczami. Zapiski z włóczęg i podróży, a czasami obrazki ze zwykłego życia na emigracji.
Myślę, że jeśli jedziemy do jakiegoś nowego miasta, dobrze jest znaleźć kogoś, kto nas oprowadzi, pokaże najbardziej interesujące rzeczy i opowie o samym miejscu i jego historii, a także o ludziach. Wiadomo, można przeczytać książkę na ten temat, ale to nie jest to samo. Dlatego jeśli nie znam nikogo w danym miejscu, to zawsze staram się znaleźć jakiś tour oprowadzający. Do Berlina prawie każdy z nas jechał po raz pierwszy i tylko bardzo pobieżnie wiedzieliśmy co chcemy zobaczyć. Poprosiliśmy wujka google i ciocię tripadvisor o pomoc. W ten sposób znaleźliśmy Darrena z Original Berlin Walking Tour, tu jest jego profil: Darren jeden z przewodników
To znaczy nie od razu wiedzieliśmy, że będzie z nami Darren. Miejsce spotkania wyznaczone było w centralnym miejscu, na placu Hackescher o 10 rano. Gdy przybyliśmy na miejsce zobaczyliśmy tłumy, ale na szczęście dziewczyna, która sprzedawała bilety (my mieliśmy nasze już kupione przez internet, dzięki czemu zaoszczędziliśmy 2 euro od osoby) powiedziała, że cały ten tłum zostanie podzielony na kilka grup. W ten sposób naszej dziesiątce przypadł w udziale Darren, i to był najlepszy prezent jaki mogliśmy dostać w sobotni poranek. Darren jest Irlandczykiem, który od ponad 6 lat mieszka w Berlinie, gdzie robi swój doktorat z historii drugiej wojny światowej. Zaimponował nam swoją wiedzą. Kilkakrotnie otworzył nam oczy na pewne historyczne kwestie i podważył nasze dotychczasowe rozumienie, zadając intrygujące pytania.
Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od pogadanki koło imponującej berlińskiej katedry. Choć wygląda na idealny przykład baroku, ze swoją olbrzymią kopułą, jej budowę ukończono dopiero w 1905 roku. Darren opowiadał nam o architektonicznych zapędach Berlina po zjednoczeniu niemieckich landów w jedno państwo. Nowa niemiecka stolica chciała dogonić w swej świetności takie metropolie jak Paryż czy Londyn. Powstało wtedy mnóstwo znakomitych budowli, które udawały stare zabytki. Słuchając Darrena przeszliśmy spacerkiem przez całe miasto odwiedzając Lipową ulicę i Bramę Brandenburską, Memorial of Murdered Jews, Hitlers Bunker, Berlin Wall, plac, gdzie w 1933 roku urządzono wielkie ognisko z książek i Checkpoint Charlie. Przy zabytkach związanych z historią drugiej wojny światowej Darren zadawał dużo trudnych pytań. Uświadomił nam na przykład, że to nie Hitler, ani Goebbels, ani Himmler brali pistolety w ręce i metodycznie strzelali do ludzi w obozach, w lasach, czy nawet na ulicach, to nie oni samodzielnie wpakowali Żydów jak bydło, do przepełnionych wagonów i zawozili bez mrugnięcia okiem do komór gazowych. To robili tacy jak my, zwykli ludzie. Teraz nie możemy sobie tego wyobrazić. Myślimy, że my nigdy nie zrobilibyśmy czegoś takiego, ale czy na pewno… Darren wspomniał nam o książce Ordinary People, której autor Christopher Browning opowiada o Batalionie 101. Uformowany z normalnych ludzi, kierowców, policjantów, kilku biznesmenów, lekarzy, budowlańców czy robotników fabrycznych, grupa ok 500 osób w wieku 30-40 lat, z ludzi, którzy w domu mieli rodziny, często z małymi dziećmi, został przeznaczony do rozwiązania tzw kwestii żydowskiej w Polsce. Tym ludziom powiedziano: wiemy, że macie dzieci, a my jedziemy zabijać, dlatego macie wolną rękę, jedziecie z nami do Polski, czy nie? Niewielu się wycofało. Zabijanie i nienawidzenie Żydów stało się wówczas normą, a niestety ludzie często są jak owce, robią, to co inni. Bardzo trudno iść pod prąd. Jak to napisała kiedyś słynna polska pisarka, Nałkowska, w swoich opowiadaniach o Auschwitz: To ludzie ludziom zgotowali ten los.
W pewnym momencie Darren przyprowadził nas na dość sporych rozmiarów zwykły parking dla aut, otoczony blokami. Zapytał, czy wiemy dlaczego tu jesteśmy. Okazało się, że to w tym miejscu pod ziemią znajdował się bunkier Hitlera. Nie ma żadnej tabliczki, żadnej adnotacji, a sam bunkier odkryto przez przypadek, podczas prac budowlanych. Darren zapytał czy myślimy, że rzeczy, które były w bunkrze powinny ujrzeć światło dzienne. Czy jest to pozytywem, że przez dziesiątki lat próbowano usunąć to miejsce z ludzkiej pamięci. Mieliśmy dobre odpowiedzi, że zarówno Hitler, jak i jego miejsca zasłużyli by odejść w zapomnienie. Darren jedynie pokiwał głową i stwierdził, że się nie zgadza, że dla niego jest to zamiatanie problemu pod dywan, że powinno się to wszystko przebadać, poznać, by zrozumieć skąd się takie ideologie wzięły, by nauczyć się jak zapobiegać podobnym fanatykom w przyszłości. Zaszokowało nas, że mimo braku tabliczki ktoś składa na tym parkingu kwiaty regularnie we wszystkie rocznice urodzin lub śmierci Hitlera. I nie są to jego wnuki.
Naszą wycieczkę zakończyliśmy przy Checkpoint Charlie, miejscu, gdzie znajdowało się jedno z przejść granicznych pomiędzy Wschodnim, a zachodnim Berlinem. Widzieliśmy berliński Mur zbudowany w sześciesiątych latach, ale to nie ta konstrukcja zaszokowała nas najbardziej, a fakt istnienia tak zwanej ziemi niczyjej, gdzie przy próbie ucieczki zginęło około 200 osób, głównie przez zastrzelenie przez strażników. Wśród ofiar były też dzieci. Obecnie nazywa się to pasem śmierci.
Jak widać tour po Berlinie nie należał do wesołych, bo niestety historia miasta czasami na to nie nie pozwala ale Darren stworzył niesamowitą atmosferę, swoje opowieści ubarwiał ciekawymi anegdotami, także nie mieliśmy czasu na nudę. Od czasu do czasu padały nawet gromkie wybuchy śmiechu.
Także z całym sercem, serdecznie polecam Darrena i jego biuro i nie piszę tego na zlecenie. Tu jest link: Berlin Original tours
Czy warto pojechać na długi majowy weekend do Berlina? Zdecydowanie warto. Można tak sobie rozłożyć czas by zobaczyć jak najwięcej bez zbytniego wysiłku. My pojechaliśmy groupą 10 osób i baliśmy się, że będziemy mieć problemy ze znalezieniem restauracji, czy pubu, który by pomieścił tyle osób. Nic z tych rzeczy. Zwiedzanie było przyjemnością. Chodziliśmy dużo i daleko, a pogoda tylko dodawała nam skrzydeł. Jeszcze przed wyjazdem zarezerwowaliśmy tour po Berlinie z przewodnikiem z firmy Oryginal Berlin Walks. Original Berlin Walks
Trochę niepokoiliśmy się, że dołączą nas do wielkiej grupy ludzi i będą gonić po mieście w tempie lamparcim. Tymczasem ten spacer po Berlinie był dla wielu z nas punktem kulminacyjnym całego wyjazdu. Zwłaszcza zachwycił nas przewodnik Darren, uroczy Irlandczyk z poczuciem humoru. Wiedza jaką posiadał rzuciła nas przed nim na kolana. Wiedział chyba wszystko o Berlinie, zwłaszcza z czasów drugiej wojny światowej, a co ciekawsze opowiadał nie tylko o suchych faktach, ale o ludziach, o mentalnych skazach, o tym, że im więcej się studiuje i czyta o tym okresie, tym mniej się z tego rozumie. Bo nie można zrozumieć, że to zwykli ludzie, innym zwykłym ludziom zgotowali taki los. Postanowiłam sobie, że opiszę poszczególne miejsca, o których oprowadzał nas Darren w osobnych, krótkich opowiastkach, w kolejnych odcinkach wyprawy po Berlinie.
Mieszkaliśmy w samym centrum, w hotelu Gat Checkpoint Charlie, czyli niedaleko słynnego, czy raczej niesławnego przejścia pomiędzy wschodnim, a zachodnim Berlinem. Hotel spełnił nasze oczekiwania, był wygodny, czysty, bez jakiś wyimaginowanych wygód, ale o to nam chodziło, by po dniu pełnym wrażeń móc się dobrze wyspać. Na dole był bar czynny do 1am, gdzie po powrocie ze zwiedzania mogliśmy się jeszcze napić dobrego piwa w litrowym kuflu (te litrowe kufle pełne piwa to była dla nas jedna z większych atrakcji). Na śniadanie był duży wybór i w większości były to dobre rzeczy, choć trochę jednostajne. Rozczarowaniem były napoje: zimnawa kawa, niesmaczna herbata i zwłaszcza soki, mocno rozcieńczone wodą. Jeśli spodziewacie się dobrej śniadaniowej angielskiej herbaty to podobnie jak nasza przyjaciółka Monica, możecie się rozczarować. Gat Checkpoint Charlie
Na kolację zarezerwowaliśmy pierwszego dnia typowo niemiecką restaurację Maximilians. Był to dobry pomysł, bo następnego dnia szukając restauracji znaleźliśmy się we włoskiej tawernie, w której sporo rzeczy pozostawiało wiele do życzenia. Zwłaszcza włoski kelner, który był chyba leciutko podchmielony, żarty miał na granicy przyzwoitości i notorycznie zapominał naszych zamówień. Pochwalił się nam, że ma żonę Polkę, ze Szczecina. Muszę tutaj zaznaczyć, że obsługiwanie naszej grupy czasami nie jest łatwe, bo lubimy zmieniać zdanie i komplikować sytuację. Nie mniej jednak obsługa mogła być milsza. Jeśli chodzi o jedzenie, to serwowany makaron był bardzo dobry. Gorzej było z pizzą. Mój tzw pizza bread był mocno przesuszony i gdyby nie oliwę z czosnkiem, które dostałam jako dressing, to byłoby ciężko go zjeść. Lody na deser były dobre, ale nie zachwycały. Później przeczytaliśmy artykuł, o tym, że włoskie restauracje w Berlinie nie cieszą się dobrą sławą, są raczej na miernym poziomie. Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej. Choć pewnie niewiele by to zmieniło. Po 5 godzinach chodzenia byliśmy głodni i zmęczeni i po prostu chcieliśmy coś zjeść.
O wspomnianej wyżej niemieckiej restauracji Maximilians napiszę osobny tekst. Dla zainteresowanych podam jednak link tutaj, niestety jest tylko po niemiecku: Maximilians Restaurant
Zanim pojawiliśmy się w Berlinie zarezerwowaliśmy sobie jeszcze jedną atrakcję na sobotni wieczór. Był to burlesque show w klubie Kleine Nachtrevue, jedna z fajniejszych rzeczy jaką miałam okazję doświadczyć. Przed wejściem obstawialiśmy czy zobaczymy kobiece sutki, jak się okazało zobaczyliśmy znacznie więcej. Ale nie będę zdradzać. Muszę jednak napisać, że show, mimo swojej intymności nie był wulgarny, był wykonany gustownie i niejednokrotnie zabawnie. Zdecydowanie damskim faworytem był taniec Kevina z ręcznikiem. Na pewno poświęcę temu miejscu osobny artykuł, ale dla ciekawych tu jest link:Kleine Nachtrevue Burlesque Show
Kolejnego dnia zafundowaliśmy sobie bardzo długi spacer praktycznie przez całe historyczne centrum Berlina Mitte, później przez blokowiska typowe dla czasów komunistycznych aż do największej na świecie galerii murali na powietrzu. Władze miasta pozwolili artystom z różnych krajów na pokrycie malowidłami pozostałości po dawnym murze odgradzającym Berlin Wschodni od zachodniego. Oczywiście napiszę o tym osobny tekst, bo jest to jedno z bardziej intrygujących miejsc w Berlinie. Tutaj na zachętę pokażę wam kilka fotek:
Wieczorem wybraliśmy się za to do najwyżej położonego w Berlinie pubu. Jeszcze przed wyjazdem mój tato, który przez wiele lat pracował w Niemczech namawiał mnie gorąco na odwiedzenie tego niesamowitego reliktu z czasów komunistycznych. Mam na myśli wieżę telewizyjną.
Udało nam się tam trafić na zachód słońca i zdecydowanie tę właśnie porę polecam na odwiedziny tego miejsca. Zawiodła nas jednak trochę organizacja miejsca, ale o tym kiedy indziej. Tutaj tylko link Tv Tower
Ostatni dzień w Berlinie spędziliśmy na odwiedzinach w Muzeum Currywurst. Czy warto tam pójść każdy musi zdecydować za siebie. Dla mnie było trochę za mało i zbyt plastikowo, ale kiełbaska, którą dali nam na koniec była naprawdę dobra. I podobno zawierała, aż 93 procent mięsa. Jatinder, jeden z uczestników naszej wycieczki miał co do tego spore wątpliwości. Tu jest link do muzeum: Muzeum Currywurst
Ostatni spacer po Berlinie odbyliśmy wzdłuż rzeki Spree, nad którą gęsto rozłożone są pociągająco wyglądające puby i restauracje. Doszliśmy aż do Hackescher Markt, gdzie zjedliśmy ostatni niemiecki posiłek, większość z nas currywurst, ja zjadłam pretzel z bawarskim serem, a dwójka odważnych połasiła sie na wielką porcję golonki z mielonką i kiełbaskami – typowo niemieckie mięsiwa. Tu jest link do restauracji: Weihenstephaner Restaurant
Może to pogoda sprawiła, a może dobre zimne piwko, ale opuszczaliśmy Berlin z rozrzewnieniem i nostalgią. Sporo się nauczyliśmy, mimo, że nie zobaczyliśmy nawet namiastki tego, co Berlin ma do zaoferowania, ale przede wszystkim po raz kolejny potwierdziliśmy sobie, że lubimy razem spędzać czas i razem zawsze jest wesoło.
Zanim pojechałam do Wilna, słyszałam o tym mieście nieszczególne rzeczy, że jest typowo post- komunistyczne, szare, nudne i brudne. Poza moją litewską przyjaciółką, która, co prawda pochodzi z Kłajpedy, ale w stolicy swojego kraju jest bardzo zakochana. I może to te jej kochające oczy sprawiły, że zobaczyłam Wilno w innym wymiarze. Owszem jest postkomunistyczne, momentami szare, ale do nudnych czy brudnych bym go nie zaliczyła. Kto chodził niektórymi ulicami Paryża, czy Londynu, nie mówiąc o afrykańskich ulicach, to wie, o czym mówię. Tam dopiero potrafi być brudno.
Wróćmy jednak do Wilna. Oczekiwania, jakie miałam przed przyjazdem nie potwierdziły się nie tylko w kwestii samego miasta, ale także ludzi. Z iluż to stron słyszałam jak się nas, Polaków źle traktuje na Litwie. Nie wiem, czy ktoś miał tutaj negatywne doświadczenia, ja nie miałam. Jedyna niemiła przygoda spotkała nas ze strony angielskiego turysty i to wcale nie dlatego, że jesteśmy Polakami. Możecie poczytać o tym tutaj: ZACHOWANIA LUDZKIE
Miłą niespodzianką było dla mnie, że polski ciągle jest tu w użyciu, nie tylko w formie napisów na domach, ale praktycznie wszędzie mogłam się dogadać w naszym języku, łatwiej niż po angielsku, a to się często nie zdarza.
Jak już wspomniałam wyżej patrzyłam na miasto zakochanymi oczami mojej psiapsiółki, która pokazała mi swoje zakątki, ale ja nie byłabym sobą, gdybym nie odkryła czegoś dla siebie. Ubrałam je więc w 10 punktów:
Zarzecze czyli republika Uzurpis, o tym też napisałam osobno tutaj : PAŃSTWO W WILNIE
Murale – nie ma ich dużo, widać, że miasto dopiero przestaje być dziewicą sztuki ulicznej, ale udało mi się zobaczyć parę perełek
Pomniki – szczerze mówiąc w postradzieckiej republice spodziewałam się zobaczyć więcej, ale prawdopodobnie zaraz po wyzwoleniu z radzieckiego jarzma, spadły one na łeb i szyje, ze swoich piedestałów. Te, które ujrzałam były urocze, oryginalne i miałam wrażenie, że uśmiechają się do mnie, ciesząc się, że jednak je znalazłam. Pokaże wam tu kilka:
Domy secesyjne/eklektyczne. Mało ich niestety, ku mojej wielkiej rozpaczy, ale kilka znalazłam i od razu miasto podniosło się dla mnie o stopień w górę. Niektóre zostały zaprojektowane przez polskich architektów. Polecam zwłaszcza przejść się szeroką dziewiętnastowieczną ulicą Prospektem Giedymina
Wzgórze Giedymina – polecam spacer na ten pagórek, gdzie stoi dawna wieża założyciela rodu nazywanego u nas Jagiellonami, a na Litwie znani są jako dynastia Giedyminowiczów. Miałam nawet potyczkę językową z naszym przewodnikiem, bo opowiadał mi historie, które dobrze znałam (jestem przecież historykiem), a cały czas mówił o jakiś Giedyminowiczach. Ale to oczywiście wszystko było w bardzo żartobliwej formie. Widok ze wzgórza jest rozkoszny na całe miasto.
Ser. Tak, dobrze przeczytaliście. Nie pomyliło mi się z Francją czy Szwajcarią. Na Litwie produkują swój własny, twardy ser, podobny trochę do włoskiego parmezanu. Dojrzały ma te cudowne, o orzechowym posmaku kryształki, które tak kocham. Polecam z czystym sercem, a jeśli macie okazję trafić na testowanie, jak ja, to się zakochacie. Właśnie tutaj udało mi się kupić najstarszy ser, jaki kiedykolwiek, gdziekolwiek kupiłam – 6 letni! Bajka, marzenie, mniam mniam. Niestety nie da się go zjeść za dużo naraz.
Logo wytwórni sera
Podczas testowania
Jestem wielką fanką kościołów, fascynuje mnie ich piękno i klimat, ale w Wilnie mam problem. Zazwyczaj nie umiem się oprzeć urokowi romańskich, normańskich kościołów, czy gotyckich katedr. Tu takich nie ma. Owszem jest piękny przykład płomienistego gotyku pod wezwaniem św Anny, ale to jakby nie moja bajka. Mieszkańcy Wilna się szczycą, że ten kościół umiłował sobie Napoleon, gdy przybył do miasta, podczas wyprawy na Moskwę, ale w rzeczywistości urządził tu tylko koszary. Inne kościoły są jak dla mnie zbyt bogate, zbyt symetryczne barokowo lub klasycystycznie, ale… katedra wileńska skrywa w sobie kaplicę zdecydowanie wartą odwiedzenia. Kaplica jest poświęcona patronowi Wilna, którego my znamy, jako królewicza Kazimierza. Miał zbyt dużo braci by mieć jakąkolwiek szansę do korony królewskiej, poza tym był zbyt dobry, zbyt usłużny i umarł zbyt szybko. Kaplica jest cała z marmuru, a dla nas o tyle atrakcyjna, że spoczywa w niej Barbara Radziwiłłówna, umiłowana żona ostatniego Jagiellona. Do kościoła ostrobramskiego nawet nie weszłam. Odstraszyła mnie skutecznie pani przewodnik grupy Polaków stojących przed wejściem. Powiedziała do swoich gości: „no to teraz szybciutko paciorek w środku, raz raz…” W życiu bym jej nie zatrudniła!
Chaczapuri – gruzińskie chlebki serowe, które można kupić nawet na ulicy. Mniam, niebo w gębie.
Zachęciło mnie skutecznie do planowania podróży do Gruzji. Wino gruzińskie już od dawna kocham. Wiem, że to nie litewskie, ale tam tego spróbowałam po raz pierwszy i nie zapomnę. Litewska kuchnia która spróbowałam jest ok.
Bambalyne, na który to pub mój mąż notorycznie mówił Bambolini –cudownie tajemnicze miejsce, z olbrzymim wyborem alkoholi, w tym ponad 100 gatunków litewskiego piwa. Tu jest link do pubu jakby ktoś chciał spróbować BAMBALYNE
Ale ja z piwem jestem na bakier, dlatego polecam spróbowanie 80% miodu pitnego i wina z jagód. Postanowiłam sobie, że o tych trunkach jeszcze napiszę
Wilno spodobało mi się bardzo, ale tak sobie myślę, że ważne jest nie tylko miasto, ale i ludzie, z którymi się miasto odkrywa. Nasza paczka zna się jak łyse konie. Z nimi mogę Wilno kraść
Długo trwało zanim oderwaliśmy się od ziemi. Niektórzy musieli poczekać w pozycji leżącej, ja miałam to szczęście wspiąć się, gdy balon był w pionie. Mogłam porobić zdjęcia; moi przyjaciele wyglądali jak sardynki w puszce. W końcu i ja znalazłam się w środku. Gorący ogień buchał w brzuchu balonu, a nam wydawało się, że zaraz przypiecze nam głowy. Cała moja wiedza o balonach pochodziła z książek Verne’a. Spodziewałam się nagłego zrywu i chybotania na wszystkie strony. Tymczasem delikatnie jak piórko, jakbyśmy nie ważyli kilku ton, wiatr podniósł nas do góry. Powoli, spokojnie unosiliśmy się wyżej i wyżej, a oczom naszym przyroda odkrywała coraz to większy patchwork krajobrazów; zielono – żółte pola, niebieskie plamy jezior, długie jak wstążki rzeki, a wszystko to otulone przytulnie szalem lasów.
I mokradła. Szczerze, to chyba nigdy w życiu nie widziałam tylu bagien i grzęzawisk. Czytając historyczne książki o czasach wojen krzyżackich, nieraz natrafiłam na opowieści o uciekinierach, czy szpiegach zaginionych przy przeprawie przez bagniste lasy. Teraz mogę sobie to wyobrazić. Teraz wierzę, że bagno może pochłonąć. Biada tym, co się zagubili w takim lesie. A jeśli jeszcze dorwały się do takiego delikwenta dziwożony, lub świtezianki to nieszczęśnik nie miał żadnych szans.
Mokradła
Ale wróćmy do naszego balonu. Całą czternastką wpakowaliśmy się do kosza, niektórzy z nas zdenerwowani, inni podnieceni możliwością uniesienia się w przestworza. Nasz „pilot” był cudowny, opowiadał o swoim doświadczeniu z balonami i cierpliwie akceptował nasze nerwowe żarty. Plan był taki, że uniesiemy się nad jeziora i pooglądamy litewski zamek w Trokach. Niestety, powiedz wiatrowi o swoich planach, a powieje w przeciwnym kierunku. Balon to nie helikopter. Zamku nie zobaczyliśmy, tylko małą plamkę z daleka, ale i tak było warto. Nie spodziewałam się takiego spokoju w powietrzu. Totalny relaks.
Po godzinie lotu, pilot sprowadził nas spokojnie na ziemię, bez mocnego uderzenia, bez niespodzianek. Na zakończenie opowiedział historię o pierwszych balonowcach, którym zapaliły się włosy i musiano ogień ugasić szampanem. Dla uczczenia tego wydarzenia podpalono nam koniuszki włosów i polano szampanem. Moja głowa poszła na pierwszy ogień i chyba się cieszę z tego, bo gdybym wiedziała dokładnie, co robią, to chyba bym się zdenerwowała.
Tutaj na zdjęciu nasz balon i jego cudowna litewska drużyna.
Na koniec poczęstowano nas szampanem
Tu link do naszej firmy balonowej, gdyby ktoś był zainteresowany: Hot airlines
Zgarbione ciężarem lat pochylają się ku sobie, szeptając skrzypieniem starych ścian i podłóg. Być może wspominają dawne czasy; czasy, gdy pod ich dachami spacerowali rycerze i damy, gdy sam następca tronu szukał tu schronienia, gdy Joanna D’Arc wyzwalała skrawek po skrawku od nieczułych Anglików, którzy ją później, za to, spalą na stosie. Domy w Troyes. Realne, a jakby zatrzymane na fotografii. Piękne. Mówi się, że Troyes to miasto tysiąca kolorów i faktycznie, nie ma dwóch identycznych domów, każdy ma inną barwę.
Jechaliśmy półtorej godziny, z wynajętego przez nas domu koło Reims do Troyes, dawnej stolicy Szampanii. Ale było warto. Przenieśliśmy się do istniejącej naprawdę krainy baśni. Spacerowaliśmy wśród powykrzywianych czasem, kolorowych domów, po prawdziwych kocich łbach i podziwialiśmy wszystko z zapartym tchem. Do rzeczywistości przywracały nas jedynie zaparkowane na poboczu, lub nawet nielegalnie na chodnikach samochody.
Troyes ma za sobą burzliwą historię, był czas, kiedy pretendowało nawet do miana stolicy Francji. Ze względu na świetne położenie, na skrzyżowaniu kilku szlaków handlowych, było łakomym kąskiem dla władców Francji, a nawet dla angielskich Plantagenetów. Kiedy władzę w mieście objęli hrabiowie Szampanii nadali oni miasto wiele przywilejów m. in dotyczących targu. Odtąd kiermasz w Troyes stał się słynny na cały świat. Miasto bogaciło się i obrastało w piórka, aż do 16 wieku, kiedy z nieznanego powodu szalejący ogień strawił znaczną część miasta. Szybko go odbudowano, narzucając na mieszkańców wysokie podatki. I to właśnie dzięki podatkom od powierzchni gruntu domy w Troyes wyglądają jak wyglądają; są wąskie na parterze, a rozszerzają się u góry. Konstrukcja szkieletowa, z użyciem cegły i gliny, jest typowa dla tego regionu Francji i dla renesansu. Ściany są pokryte wapniem, potem malowane. Podobno starówka ma kształt korka od szampana. Czegóż chcieć więcej. Mnie zamarzyło się trochę dobrego wina, smaczny lunch i najlepiej jakaś gotycka katedra lub bazylika. Troyes spełniło wszystkie moje oczekiwania. Na lunch zjedliśmy naleśnika z grzybami, szynką, przyozdobionego sadzonym jajem, czyli tzw. galettes. Obok w knajpce zaspokoiliśmy pragnienie najprawdziwszym Dom Perignon. A i w kwestii gotyku Troyes ma sporo do powiedzenia, posiada obie i katedrę i bazylikę. Katedra pod wezwaniem Piotra i Pawła budowana była przez kilka wieków i w sumie nigdy nie została dokończona. Brakuje jej jednej wieży. Przez chwilę nawet podejrzewaliśmy, że to z powodu wojny, ale po doczytaniu odpowiednich źródeł okazało się, że katedra prawie w ogóle nie ucierpiała podczas działań wojennych. Wieży nie ma od początku, bo mieszkańcy woleli wylewać szampana za kołnierz lub handlować na jarmarkach niż dać na kościół. Katedra jest przestronna, należy do jednej z szerszych we Francji, a kolorowe witraże nadają jej majestatycznego charakteru i duchowego klimatu.
Mnie jednak bardziej od katedry podobała się bazylika pod wezwaniem św. Urbana.Bazyliką została, dlatego, że pieniądze i pozwolenie na jej wybudowanie dał papież Urban IV. Pochodził on właśnie z Troyes i pod budowę kościoła wykupił kilka kamienic w centrum miasta, w miejscu, gdzie jego ojciec miał kiedyś zakład szewski.
Niesamowite wrażenie robią wystające daleko poza mury kościoła gargulce, czyli odpływy z rynien. Wyobraźnia ich twórców nie miała chyba granic.
Z innych ciekawostek dotyczących Troyes warto wspomnieć, że jeden z założycieli zakonu Templariuszy Hugues de Payns, pochodził właśnie stąd i to tutaj właśnie podpisano regułę zakonu. W pracach nad regułą uczestniczył św. Bernard, założyciel bractwa cystersów w Clairvaux, a który również urodził się w Troyes. W czasach wojny stuletniej podpisano w Troyes pokój na podstawie, którego angielski władca nabywał praw do francuskiego tronu. Dlatego tak zawzięcie Joanna D’Arc walczyła o odzyskanie miasta z angielskich rąk.
Jak widzicie Troyes spełniało ważną funkcję w historii Francji, niestety w ostatnich latach uległo stopniowemu zapomnieniu, choć dla turystów i miłośników historii jest to perełka wielkiej wagi. My mieliśmy tylko jeden dzień, dlatego nasze zwiedzanie ograniczyło się do spaceru po mieście i wejściu do kościołów, za które na szczęście nie trzeba płacić.
Dom Młynarza
Spacerując trzeba koniecznie zwrócić uwagę na imponujący dom młynarza i ulicę kocią.
Jest to wąski pasaż, którego sufit stanowią połączone belki sąsiednich domów. Nazwana jest kocią podobno od ilości przesiadujących tam kotów. Nam nie udało się spotkać nawet jednego. Za to odwiedziliśmy naprawdę klimatyczną kocią restauracyjkę, z pięknym kocim szyldem, o żółtym tle. Najwyraźniej miasto ma słabość do kotów.
W zeszłym roku władze Troyes zgłosiły starówkę do UNESCO, miejmy nadzieję, ze zostanie wpisana na listę i to pomoże uratować niszczejące gdzieniegdzie budynki.
Jak już wspomniałam wcześniej miasto nazywane jest miastem tysiąca kolorów i ja się z tym zgadzam. Podejrzewam, że jesień dołożyła tutaj swoje trzy grosze malując drzewa swymi pędzlami.
Na zakończenie chciałabym was jeszcze zachęcić do szukania na ulicach pomników. Warto, zobaczcie:
Ostatni tydzień spędziliśmy we Francji, a dokładniej mówiąc w Szampanii. Pojechaliśmy, jak co roku na wyprawę z przyjaciółmi i jak co roku było fantastycznie. Chciałabym napisać, że szampan lał się strumieniami, ale to nie byłaby prawda. Udało nam się jednak skosztować tego wykwintnego trunku.
Jak to na naszych wyprawach bywa, odwiedziliśmy parę mniej lub bardziej interesujących miejsc. Hitem okazało się miasteczko z bajki Troyes, o którym niedługo napiszę. Dzisiaj opowiem wam o miejscu, w którym narodził się szampan, choć w zasadzie to nie szampan się tam urodził, a raczej jego twórca: Dom Perignon. Przynajmniej Francuzi chcą byśmy w to wierzyli. W rzeczywistości pierwsze musujące wino wymyślili Anglicy, ale po kolei…
Dom Perignon był synem niezbyt zamożnego właściciela winnicy i praktycznie od dziecka miał kontakt z produkcją wina, głównie czerwonego, bo takie było najbardziej popularne. Niestety okręg Szampanii nie był specjalnie przyjazny gronom służącym do produkcji rouge, dlatego właściciele winnic eksperymentowali z białym i z fermentacją wina. Problem był jednak taki, że sfermentowane wino, pod wpływem zmian pogodowych przechodziło często proces ponownej fermentacji i po prostu się psuło, lub stawało się bombą, wybuchającą przy najlżejszym poruszeniu. Dom Perignon będąc siódmym dzieckiem swoich rodziców miał bardzo znikome szanse na odziedziczenie majątku po rodzicach, dlatego, w wieku siedemnastu lat został benedyktyńskim mnichem. Reguła zakonu zakładała nie tylko modlitwę, ale i ciężką pracę. Perignon pracował z zacięciem w kościelnych winnicach stając się mistrzem w hodowli winogron. Jego niezłomny trud i zdolności nie pozostały niezauważone i gdy miał trzydzieści lat przeniesiono go do innego klasztoru, gdzie został piwnicznym odpowiedzialnym za całą produkcję wina przez mnichów. Pozostał w tej funkcji aż do końca swoich dni. Zaangażował się całkowicie w pracę nad ulepszaniem wina i przy okazji szampana. Stworzył rodzaj listy przykazań do produkcji wina: używać tylko najlepszych owoców, winobranie prowadzić rano lub wieczorem, unikając słońca, na wiosnę przycinać, by krzewy nie rozrosły się za bardzo, przetrzymywać soki z różnych zbiorów osobno, do produkcji szampana używać tylko pinot noir. Jego wino stało się ulubieńcem Ludwika XIV, a potem fala sławy poszła daleko daleko, bo skoro król słońce uważa, że wino jest najlepsze, to wszyscy muszą je pić. Dom Perignon rozpoznawał wino, a nawet grona na ślepo, dlatego rozniosła się po świecie legenda, że był ślepcem. Tych legend było więcej, że to on wymyślił korek do szampana, nie wspominając o samym szampanie, że to on nauczył ludzi przetrzymywać butelki tak by uniknąć powtórnej fermentacji i że to on mówił: Piję gwiazdy!, gdy popijał musujące wino ze swoich winnic. A tak naprawdę legendę o Dom Perignon stworzyli zdesperowani producenci szampana w 1930 roku, w czasie wielkiego kryzysu. Urządzili oni huczne party z okazji 250 lecia wymyślenia szampana przez Dom Perignon, na które zaprosili śmietankę towarzyską ówczesnej Francji. Nikt się nie przejmował historycznymi faktami. Bąbelki lały się hojnie. The king was born! Królem napoi alkoholowych ogłoszono Dom Perignon. Oto jaka jest moc reklamy.
Na koniec jeszcze napiszę, że w miejscu urodzenia króla, czyli w Sainte- Menehould niewiele się dzieje i niewiele można zobaczyć. My przespacerowaliśmy się od Rynku, na którym zostawiliśmy samochody, wzdłuż kanału na górę zwaną zamkową, a na której żadnego zamku nie ma, jedynie kamienny kościół z cmentarzem. Najpiękniejsze wrażenie zrobiła na nas jesień i widok z góry, oraz oczywiście pomnik samego mistrza.
Jak nam się udało rano wstać? Nie wiem! Niemniej jednak udało się. Anetka, by być pewną, że Kamila będzie w stanie otworzyć oczy na całą szerokość, skoczyła na dół po kawkę dla przyjaciółki. I tak gotowe do dalszej przygody stanęłyśmy w recepcji by się odmeldować. Wszystko poszło jak po maśle i chwilę później byłysmy już na parkingu. Aby wszystkie mogły spokojnie wsiąść musiałam podjechać troche samochodem do przodu. Niestety drogę blokowała Kamila; „ szukałaś żabich udek, a jak sie nie usuniesz to z ciebie bedą takie żabie udka na kolacje” – nakrzyczała na nią Aneta. W końcu wyruszyliśmy z tomtomem ustawionym na parking w okolicach Braserrie Barbes. Dlaczego właśnie tam? Bo byłyśmy umówione z dwiema niesamowitymi kobietkami Asią i Niką z Klubu Polki na Obczyżnie ( http://klubpolek.pl/ ). Restaurację zaproponowała Nika z http://notatkiniki.blogspot.co.uk/ i był to rewelacyjny wybór, tak nam smakowało, że wróciłyśmy tam ponownie na obiad. Moje klubowe koleżanki nie spodziewały się, że pojawię się w Brasserie, w towarzystwie siedmiu (jak je pięknie określiła Nika) Amazonek. Niestety to nasze paryskie śniadanko było raczej krótkie. Nika poopowiadała nam o swojej paryskiej drodze i podróżach pomiędzy Paryżem, Bruksela, Strasburgiem i Roussillon na południu Francji, a Joasia o perypetiach życia z dziećmi na francuskiej ziemi. Pięknie o tym pisze na swoim blogu http://grugrubleble.com/. Zapraszam.
I niestety musiałyśmy się rozstać, Nika pojechała do Strasburga, Joasia podejrzewam, że spać po imprezie poprzedniej nocy, a my, Amazonki, zobaczyć Montmartre, czyli moje, najukochańsze miejsce w Paryżu. Pisałam tutaj https://dee4di.com/2014/12/10/wiatraki-kankan-i-sex-czyli-moje-wloczegi/
Trasa poprowadziła nas z Bulwaru Barbes, ulicą Rue Myrha, ulicą Rue Sartre aż pod słynne wysokie schody. Zanim jednak wspięłyśmy się do góry wstąpiłyśmy do pełnej pyszności cukierni, gdzie Oliwia poprawną francuszcyzną sama zamówiła ciasteczko. Trochę trwało zanim udało jej się zapamiętać tak istotne żewudre! Dziewczyny podpowiadały metody; po prostu zapamiętaj, że żre i drę. I jakoś się udało, bo Oliwia zamówiła i nawet dostała, to, co chciała. Najpiękniejszym jednak francuskim akcentem mogła pochwalić się nasza Julka, każde nawet polskie wypowiedziane przez nią słowo brzmiało lekko z francuzka.
Droga pod górę nie była łatwa, no może dla wysportowanych i zwinnych Ań i Kamilli, ale nie dla mnie. Na szczęście miałam wymówkę, że muszę przystanąć by zrobić kilka zdjęć. Na szczycie, jak wisienka na babeczce czekała na nas nagroda: Świątynia Serca Jezusa – Sacre Coeur, piękny budynek wybudowany na najwyższym wzniesieniu w Paryżu, jako podziękowanie za ocalenie, po oblężeniu Paryża przez Prusy. Bizantyńsko-romańska Sacre Coeur jest biała, bo zbudowana z trawertynu z domieszką kalcytu, który powoduje, że mimo zanieczyszczenia, zmian pogodowych zawsze pozostaje lśniąca i widoczna z daleka. A widok z jej tarasów zapiera dech w piersiach. Można dostrzec tereny oddalone prawie o 30 km, cały Paryż na talerzu. Idealne miejsce do zdjęć, które oczywiście zrobiłyśmy. Obchodząc bazylikę od południowej strony doszłyśmy do słynnego Placu du Tertre, artystycznego serca Montmartre. Jak za dawnych czasu mijałyśmy na ulicach malarzy ze swymi sztalugami, śpiewaczki o lekko zachrypłym głosie. Może będą to przyszli następcy Moneta czy Edith Piaf? Ze wzgórza zeszłyśmy słynną Rue Lepic odwiedzając po drodze Moulin dela Gallette, potem ulicą Rue des Abbesses doszłyśmy do w miarę nowej paryskiej atrakcji, ściany miłości. Na czarnej tablicy czymś w rodzaju kredy napisane jest jedno wyrażenie, ale we wszystkich językach świata. Kocham Cię! Jak wiele może zmienić taki zwrot w życiu ; Kocham cię, I love you, Je t’aime, Ti amo, aishiteru yo, Te Quiero…
Podniesione na duchu i może trochę stęsknione za naszymi drugimi połówkami, po takiej miłosnej uczcie schodziłyśmy dalej aż do Placu Blanche, gdzie znajduje się słynny Moulin Rouge. Tutaj prawie odtańczyłyśmy kankana, co zostało uwiecznione na poniższym zdjęciu. Niestety jak to zauważyła Oliwia do kabaretu nie chcieli nas przyjąć.
Stamtąd prosta droga prowadziła do Placu Pigalle, który z jakiegoś powodu dziewczyny wyobrażały sobie inaczej. Zaznaczę, że żadnych kasztanów nie znalazłyśmy, za to uroczy pchli park (odmienny o tego koło naszego hotelu) i masę sex shopów. Mogłyśmy się spokojnie wszystkiemu poprzyglądać bo Kamila znowu miała misję poszukiwawczą. Tym razem chodziło o znaczki, bo jak się jest w Paryżu to kartki trzeba wysłać i tak od tabaco magazin do tabaco magazin chodziła bidulka i pytała o znaczki. W końcu misja zakończyła się powodzeniem. Znaczki zostały zakupione i nie tylko znaczki, bo jakimś cudem siedem bab trafiło do otwartego sklepu z butami. Oczywiście nie można było wyjść z niego z pustymi rękami, a może powinnam napisać nogami. Nasza Ania miała niedawno urodziny i w prezencie dostała od nas kieszonkowe do Paryża. Przydały sie, bo na zgrabnych stópkach Ani zadomowiły sie nowiuteńkie, czarne trampeczki. Tylko Oliwia, która miała już na stopach żywe rany i to ona powinna pierwsza buty zakupić, wyszła ze sklepu, tak, jak do niego weszła; w swoich sandałkach, z obtartymi stopami. Po prostu nie znalazła nic odpowiedniego. Po takich wrażeniach pozostawało nam tylko jedno, napełnić żołądki przed podróżą. Początkowo zbliżając się powoli w stronę bulwaru Barbes rozglądałyśmy się gdzieby tu zjeść, ale potem, chyba Aneta, a może Ania W, wpadła na genialny pomysł, by wrócić do miejsca, gdzie już byłyśmy i gdzie śniadanko było pyszne, a kelnerzy przystojni. I wróciłyśmy. Niespodziewałyśmy sie tam takich tłumów. Na stolik trzeba było troszkę poczekać. Patrzyłyśmy z lecąca w kącikach ust śliną na talerze innych konsumentów. Praktycznie bez ceregieli wbijałyśmy wzrok w ludzi siedzących przy dużych stolikach, takich, które mogły pomieścić nas siedem. Ale bez skutku, swoje trzeba było odczekać. Od czasu do czasu wyłapywałyśmy triumfalne spojrzenia ( przynajmniej tak nam sie wydawało ) jedzących, dla nich byłyśmy angielsko języczne; ” Wy mieliście Waterloo, my mamy stolik”, podsumowała ich tok myślenia nasza Anetka. W końcu dostałyśmy upragniony stolik. Tym razem żaden ślimak nie wylądował na naszym talerzu, za to były tam pyszne sałatki i burgery. A jako uwieńczenie dnia przepyszne desery, ciasteczka karmelowe, czekoladowe, tarty z truskawkami, bomby makaronikowo budyniowe, lody cytrynowo – bazyliowe. Spróbować i umrzeć. Do dzisiaj śnią mi się po nocach. I ta kawa! Ah! I po prostu nie mogę nie wspomnieć kelnerów, a zwłaszcza jednego z nich za którym rzuciłyśmy długimi spojrzeniami spod wymalowanych rzęs. Nawet Anetka miała dzisiaj makijaż i wygladała przeuroczo.
Niestety, wszystko, co dobre prędko się kończy! Nasza podróż też! Wróciłyśmy jednak z usmiechami na buziach i masą cudownych uczuć i wspomnień. Takiego Paryża się nie zapomina. Zostanie on w naszych sercach na zawsze, jako stare babcie będziemy wspominać z rozrzewnieniem.
W Paryżu byłam wiele razy, pierwszy raz w 2001 roku, romantycznie z mężem, celebrując wspólne Walentynki, później byliśmy jeszcze kilkakrotnie sami, a potem z dziećmi. W zeszłym roku miałam to szczęście spędzić z Paryżem moje niezapomniane sam na sam (pisałam o tym tu https://dee4di.com/category/moja-paryska-wloczega/ )
Kocham, uwielbiam, J’adore Paryż! Kiedy wsrod moich koleżanek, nauczycielek z polskiej szkoły padła propozycja wyjazdu do Francji, Paryż wydawał się najlepszą opcją, zwłaszcza, że żadna z tych moich kumoszek w tym cudnym mieście nie była. To był fantastyczny weekend. Siedem dziewcząt (nie z albatrosa, choć ta piosenka przewinęła się podczas naszego wyjazdu) zmobilizowało się, wstało w środku nocy by ruszyć na podbój miasta świateł i miłości. Jak to pięknie napisała jedna z nas, Kamila: „ tak się zgrałyśmy i bez zgrzytów spędziłyśmy całe dwa dni ze sobą, bo takich ludzi jak my to ze świecą trzeba szukać. Każda z nas inna, a jednak jesteśmy podobne”. I ja też tak myślę, i chyba każda z nas tak myśli. Dogadywałyśmy się wspaniale. Jak już wspomniałam było nas siedem. Ania G, nasza kochana pani dyrektor, inicjatorka polskiej szkoły i najlepszy mentor, którego po prostu nie sposób nie kochać. Mama trojki dzieci, zawsze energiczna, nigdy nieumiejąca siedzieć dłużej niż 5 minut w jednym miejscu. Bardzo trafnie podsumowała Anię Oliwia: Ania jest najlepszym przykładem na to, że z ADHD się nie wyrasta. Oliwia, pani i od angielskiego i od polskiego, wszechstronna, szalenie inteligentna, poukładana, pracowita, której jednak z jakiegoś powodu od czasu do czasu brakuje pewności siebie, jakby nie potrafiła dostrzec, jaka jest wspaniała. Anetę, panią od przedszkolaczków, poznaje się stopniowo, nie odkrywa na starcie wszystkich kart. Trzeba etapami ścigać kolejne warstwy, jak u cebulki, ale podejrzewam, że tak naprawdę tylko niewielu uda się dotrzeć do źródła i w przeciwieństwie do cebuli, nie będzie to cierpka niespodzianka. Kamila to szalona dziewczyna, mama trójki synów, oddana im bez reszty, twardo stąpająca po ziemi i dokładnie wiedząca, czego chce od życia. Nikt tak jak ona nie potrafi nadać sprawom perspektyw i bezpośrednio zobrazować sytuacji. Nikt tak jak ona, nie potrafi zatańczyć zumby, nawet nocą na ulicy w Paryżu. Ania W wydaje się być drobniutką, cichutką istotką, ale to tylko pozory, bo Ania to twardy jak kamień charakter i władcza natura. Nigdy się nie poddaje i nigdy nie pokazuje po sobie, że być może czegoś nie wie czy nie umie, bo nawet jak mówi, że nie wie, to i tak jej nikt nie wierzy. Zanim poznałam Julkę słyszałam o niej same pozytywy z ust moich koleżanek i wszystko, co mówiły to była prawda. Julia to wesoła, bystra dziewczyna, nieobwijająca w bawełnę, gdy coś jej nie pasuje, o prawdziwie góralskim usposobieniu. Kolejny zdecydowany charakter w naszej grupie i kolejny cięty jak miecz z japońskiej stali humor. I ja, nie wiem, jak ja się znalazłam w tak doborowym towarzystwie, wdzięczna jestem losowi za taki zaszczyt. O sobie pisać nie będę, wnioski można wyciągnąć czytając mojego bloga.
Poranna zbiórka była o piątej na parkingu, koło mojego domu. Dziewczyny zaparkowały swoje auta i wszystkie usadowiłyśmy się w moim Citroenie (trochę się bałam, że znów mnie zawiedzie). Ciut po piątej ruszyłyśmy w stronę Folkstone. Wbrew obawom i ostatnim doniesieniom o strajkach francuskich pracowników i kolejkach na autostradach, dojechałyśmy w miarę szybko, spokojnie i nawet wpuszczono nas do wcześniejszego pociągu. Dalsza droga do Paryża też nie sprawiała problemów, może poza moim przejechaniem zjazdu i nadrobieniem kilku kilometrów. ( Nie wspomnę tu nawet o tym, że przy zjeździe z Eurotunelu, jak takie cielątko, pojechałam za innymi samochodami pod prąd i trzeba się było później wycofywać na właściwą drogę).
Nasze pierwsze zetknięcie z miastem miłości nie było za bardzo „miłosne”. Wzdłuż ulicy przed naszym hotelem i w kilku bocznych, odbywało się coś w rodzaju pchlego targu. Ale nie było w tym, niestety, żadnego uroku. Brudne ulice tonęły w śmieciach, odpadkach, porozrzucanych ciuchach, butach, papierach etc. W powietrzu unosił się smród moczu. I to ma być to miasto miłości? Czy uda mi się przekonać dziewczyny, że Paryż to piękne miasto? Poszłyśmy na autobus numer 95. Siedem jednorazowych biletów zostało zakupionych. Przemiły pan kierowca zawiózł nas całe i zdrowe pod Operę. Plan naszej wycieczki był prosty; próbujemy zobaczyć jak najwięcej Paryża „z zewnątrz”, bez kupowania biletów i zwiedzania muzeów. To zostawiamy sobie na kolejny raz. Nie przewidziałyśmy jednak, że zrobimy więcej niż 16km pierwszego dnia i że zajmie nam to więcej niż 12 godzin (tzn. ja się spodziewałam, że może być długooo, ale nie chciałam odstraszać).
Spod Opery zawędrowałyśmy na Plac Vendome, niestety kolumna i południowa część Placu były w remoncie. Jakże inny był tu Paryż, zamiast porozrzucanych ciuchów, imponujące butiki mody najsłynniejszych kreatorów. Zdecydowanie było na czym zawiesić wzrok i pomarzyć. Stamtąd spacerkiem doszłyśmy do dawnych ogrodów królewskich Tuileries, gdzie miałyśmy pierwszą małą przerwę na lody. Przeważały smaki owocowe, choć pistacje z czekoladą też się znalazły. Pychoty rozpływały się w ustach i w dłoniach, upał, bowiem był niemiłosierny. Liżąc lody, wolnym spacerkiem ruszyłyśmy w stronę Luwru, po drodze mijając ulokowane w Tuileries wesołe miasteczko. Jedna z atrakcji zatrzymała nam dech w piersiach. Wyglądała jak dwubiegunowy młot, którego, jakaś niewidzialna dla nas siła miotała z rozpędem wysoko w górę. Byłyśmy pełne podziwu dla śmiałków, którzy nie bali się śmigać wysoko w powietrzu.
Luwr jak się spodziewałam zrobił wrażenie rozmiarem, a szklana piramida na środku idealnie posłużyła za tło do robienia optycznych zdjęć. Każda chciała mieć zdjęcie, na którym delikatnie dotyka, klepie lub pieści piramidę. Do muzeum nie weszłyśmy. Nie miałyśmy tego w planie. Jednak chyba każda w duchu przyrzekła sobie, że następnym razem…
Z Luwru spacerkiem wzdłuż Sekwany odwiedziłyśmy Pont des Artes, most, który do niedawna uginał się pod ciężarem kłódek zakochanych, i najstarszy paryski most kamienny Pont Neuf, z którego pięknie widać wieże Eiffla. Potem drogi (czyli ja) nas zaprowadziły nas na Plac Delfina. Jest to jeden z moich najukochańszych placów w Paryżu i szczególnie uroczo wygląda wczesnym rankiem. Bardzo się ucieszyłam, że się dziewczynom spodobał. W okolicach placu przyszła pora na drugą przerwę, tym razem na drinka. Wybór padł na narożną knajpkę, uroczo urządzoną Les Deux Palais, co znaczy dwa pałace. Miejsce typowe dla turystów, ale my chciałyśmy chłodnego piwka, czy jak w moim przypadku winka i to dostałyśmy. Oliwia zamówiła mrożoną kawkę, podejrzewam, że oczekiwała czegoś alla Starbuck’s frappuccino, a dostała po prostu mocną, zimną kawę z kawałkami lodu. Nie wiem czy przybrała dobrą minę do złej gry, ale w kubeczku nic nie zostało.
Pod królową wszystkich świątyń, czyli pod Notre Dame dopadła nas prawdziwa burza emocji. Ciężko się oprzeć pięknu tej świątyni i jej majestatyczności. Także fakt, że znalazłyśmy się w jednym z najsłynniejszych miejsc na świecie wycisnął z oczu moich kochanych przyjaciółek łzy. Była to radość pomieszana ze wzruszeniem i zachwytem. Jak tu nie kochać Naszej Pani. Dziękujemy ci Hugo za przywrócenie jej do życia (pisałam o tym tu https://dee4di.com/2014/05/21/az-mi-garb-urosnie/ )
Po obowiązkowym fotograficznym portrecie przed katedrą poszłyśmy na włóczęgę po Łacińskiej Dzielnicy. Nie było czasu by odwiedzić Cluny czy Sorbonę, nie wspominając nawet Ogrodów Luksemburskich.
Następny etap naszej podróży to bulwar St. Germain des Pres. Kiedy poprzednio szłam tą ulicą sama, wydawała się nieskończenie długa. Tym razem jakoś dziwnie szybko znalazłyśmy się koło ulubionych restauracyjek Sartre i Hemingwaya i koło najstarszego w Paryżu kościoła St. Germain. Weszłyśmy do środka choćby po to by na chwilkę schować się przed palącym słońcem, a także po to by odwiedzić naszego Jana Kazimierza (https://dee4di.com/2014/06/03/na-nie-moim-podworku/ )
Robiło się późno i głodno. Żołądek zaczynał dopominać się o pożywną strawę. Gdy na horyzoncie pojawiła się kolejna narożna brasserie Le Saint Germain nie wahałyśmy się ani minuty. I nie pożałowałyśmy. Jedzenie było pycha, a zwariowana pani kelnerka tylko umiliła nam wieczór. Kamila i Ania odważnie nie odmówiły sobie przyjemności skosztowania ślimaków winniczków. Kamila przyjechała do Paryża z misją spróbowania dwóch potraw: właśnie ślimaków i żabich udek. Niestety tylko te pierwsze udało się skosztować. Nie da się opisać szerokiego uśmiechu Kamili, gdy na stole przed nią pojawił się talerz z sześcioma muszelkami, doprawionymi ziołami i oliwą. Radości i żartom nie było końca. Kamila nie tylko zjadła ślimaka, dopiła sosik z muszelki, ale także przekonała i nakarmiła ślimakiem naszą drogą koleżankę Anię. Nie pozostało to bez wpływu na dalszą wędrówkę. Tuż w okolicach pałacu Inwalidów, Ania poczuła ślimaka wdrapującego się z powrotem po ściankach przełyku. A pod wieżą Eiffla okazało się, że jeden kawałek utknął pomiędzy zębami. Ślimaczej radości, tego dnia, nie było końca.
Jak już wspomniałam po pysznej kolacji, droga poprowadziła nas koło kościoła St. Clotilde, pałacu Inwalidów, mostu Aleksandra III, aż pod wieżę Eiffla. Przecież nie można było nie zobaczyć tej najsłynniejszej na świecie żelaznej konstrukcji. Dziewczyny były chyba trochę rozczarowane, każda z nich jakoś inaczej wyobrażała sobie słynny obiekt. Tak czy inaczej zdjęcie pod wieżą obowiązkowo zostało zrobione.
Było już późno, byłyśmy na słońcu i na nogach już bardzo długo i tak naprawdę to nie wiem jak mi się udało przekonać dziewczyny by szły za mną dalej, aż do Łuku Triumfalnego, a potem Polami Elizejskimi, aż do placu Concorde. Chyba każda z nas chciała, by ten pierwszy, paryski dzień trwał jak najdłużej. Mimo tego, że jedna już od godziny marzyła o łóżku, a druga umierała z bólu obtartych stóp. Obie jednak zacisnęły zęby i dzielnie szły dalej i mam taką cichą nadzieję, że jednak nie pożałowały.
Po Polach Elizejskich kroczyłyśmy już w ciemności. Spotykanych ludzi nie było mniej. Po cichu liczyłam, że przy Placu Concorde jest przystanek naszego autobusu, ale niestety nie było. I nie było go jeszcze długo. Przyznam się szczerze, że trochę się na tym ostatnim odcinku pogubiłam i jakimś dziwnym trafem zamiast pod Operę trafiłyśmy koło kościoła Madelaine, a potem na rozwidlone bulwary Haussmanna. Nikomu jednak nie było już w głowie podziwianie szerokich ulic. Martwiłam się i gryzłam w duszy, że na taką nocną włóczęgę skazuję moje dziewczątka, niektóre dobrze już obolałe. One jednak nie wydawały się być zawiedzione. Czy to ze zmęczenia, czy od nadmiaru słońca szły ulicami Paryża i śpiewały a capella polsko – angielskie szlagiery, a w pewnym momencie nawet, ku uciesze kilku przechodniów odstawiły kombinację zumby. I tak z uśmiechem na umęczonych mordkach doczłapałyśmy do dworca St. Lazare, a stąd zabrało nas nasze upragnione dziewięćdziesiąt pięć, prosto do hotelu. Myślicie, że poszłyśmy grzecznie spać? Akurat! Trzeba było skończyć wiśniówkę i jeszcze trochę pośpiewać. Furorę zrobił Richard Marx swoją piosenką Osiem Zapałek, oczywiście o żadnych zapałkach to on nie śpiewa, ale Aneta przekonała nas, że jak się wsłuchasz dobrze w początek piosenki to usłyszysz właśnie te słowa. A ile radości może sprawić zwykłe, małe osiem zapałek?! Posłuchajcie sami!
Rozleniwiłam się okropnie przez święta i w styczniu popełniłam tylko dwa wpisy, bo tematy były za ważne by je pominąć. W sumie to dopadło mnie parę rzeczy naraz, lenistwo, brak weny, a teraz ta okropna szkarlatyna. Nawet nie wiem, kiedy ten styczeń minął, a przecież o tylu rzeczach mogłabym napisać, choćby o świętach, bo było super. Byliśmy we Francji, koło Bordeaux, gdzieś w środku pól i lasów, z wspaniałymi ludźmi, których mam zaszczyt nazywać swoimi przyjaciółmi. Wypoczęliśmy za wszystkie czasy, bo nasz pobyt tam toczył się leniwie pomiędzy wschodami i zachodami słońca, które niejednokrotnie mogliśmy podziwiac z własnych okien. W dzień spacerowaliśmy, zwiedzaliśmy okoliczne perełki, a wieczorem przy akompaniamencie dobrego francuskiego wina i serów graliśmy namiętnie w karty. A ile przy tym padło przekleństw! Nigdy nie myślałam, że niewinny remik może wywołać tyle emocji. A wywoływał i skłaniał do śmiechu, ale i do rozmów o poważnych trudnych tematach. Eh przeżyłoby się to jeszcze raz!
Dzieci też odkrywały coś dla siebie i nikt nikomu w droge nie wchodził.
Nasze zwiedzanie okolic rozpoczęliśmy oczywiście od Bordeaux, bo nie można było inaczej. Przecież to stolica regionu i stolica wina. Miasto nie jest małe, dziewiąte, co do wielkości we Francji, położone u ujścia rzeki Garonny, która majestatycznie, ale i leniwie płynie przez centrum. Bordeaux nazywane jest perełką architektury osiemnastowiecznej. Całkiem spory kompleks zabytków wpisany jest na listę UNESCO. Nie nastawialiśmy się na jakieś dogłębne zwiedzanie, z piątką dzieci, które już mają swoje zdanie i fanaberie, nie jest to łatwe, ale spacer po mieście był super. Odwiedziliśmy kilka kościołów i nawet trafiliśmy na Kiermasz Bożonarodzeniowy. Tu dzieciakom udało się pograć w drewnianego cymbergaja i inne gry, które bardziej należały do pokolenia naszych rodziców niż naszego. Dzieci odkryły, że dziadkowie też kiedyś byli dziećmi i mogli mieć FUN bez tabletów. Poza tym, kiermasz był rozczarowujący, masa plastikowego kiczu i choć można było znaleźć czasami jakieś unikatowe duperelki to jednak nic tak naprawdę nie powalało z nóg, no może poza cenami. Na kiermaszu zjedliśmy, ogrzaliśmy się kubkiem grzanego wina i chyba dopiero wtedy poczuliśmy troszeczkę atmosferę miejsca.
Nie powiem, żeby Bordeaux rzuciło mnie na kolana, ale wrażenie pozostawilo bardzo przyjemne, eleganckiego, pełnego uroczych zakamarków miejsca, gdzie życie toczy się swoim płynnym rytmem przy szumie nalewanego do kieliszka wina.