Szmaragdowe miasto

Szmaragdowe miasto. Taką ma ksywkę. Miasto niezliczonej ilości kafejek i przednich restauracji. Miasto, gdzie się nie śpi (patrz film Bezsenność w…), miasto, gdzie w radio nadaje przystojny doktor Fraser, miasto, gdzie doktor Grey odkrywa ludzką anatomię, a drugi Grey uwodzi Anastazję,  miasto, w którym na szerokim pianinie, uwodząco śpiewa sama Michelle Pfeiffer, a Hendrix uczy się pierwszych akordów na gitarze. Wiecie już o czym mówię? Tak się złożyło, że na uroczy walentynkowy dzień trafiliśmy do romantycznego Seattle. Czy faktycznie jest takie romantyczne jak mówią filmy? Hmm, to zależy od tego, co się lubi. Nam się podobało. Seattle wyrosło na gorączce złota, bo właśnie z tutejszego portu wypływały statki na Alaskę i na ulicach widać pozostałości dawnej maligny.  
Przyjechaliśmy do Seattle pociągiem Amtrak z Vancouver i w dwa dni, nie śpiesząc się zrobiliśmy sobie spacer po mieście. Mieszkaliśmy w centrum, co ułatwiało sprawę, bo wszędzie mieliśmy w miarę blisko, no może poza trollem, ale było warto. Wybraliśmy dla was 10 must do zobaczenia w Seattle:

399A1488

  1. Pike Market – mekka świeżych produktów, specjalnej żywności i niezależnych firm. Ten targ założono w 1907 roku dla farmerów z okolicznych wsi oraz rybaków, by mogli swoje produkty sprzedawać mieszkańcom miasta. Czego tu nie ma, już spacerując wzdłuż straganów można dostać oczopląsu. Przed przyjazdem do Seattle kolezanka powiedziała mi, że muszę koniecznie zobaczyć nawoływania na straganie rybnym. Nie wiedziałam o co jej chodziło, aż zobaczyłam to:

399A1497

2. Pierwszy Starbucks – każdy ma swoją opinię na temat tej sieci kawiarni, niektórzy nazywają ją kawowym mcdonald’sem, ale być w Seattle i nie odwiedzić to grzech. Starbucks musiał się tam narodzić. Najlepiej załapać się na testowanie kawy, ale chętnych jest wielu, więc najlepiej zarezerwować sobie miejsce wcześniej. Pierwszy Starbucks, nie jest dokładnie tym pierwszym, przeniesiono go o kilka metrów i teraz znajduje się prawie naprzeciwko wejścia na Targ.

399A1457

3. Beecher’s Handmade Cheese – Sklep z serem – obowiązkowy raj dla wszystkich, jak ja, miłośników sera. Można się nawąchać, napatrzeć i nawet najeść. Na naszych oczach robią sery. Bajka po prostu. http://www.beechershandmadecheese.com

399A1403

4. Space Needle – czyli kosmiczna igła wygląda jak ufo na długiej szyi. Jest widoczna jest prawie z każdego kąta miasta. Mieliśmy pecha, bo akurat spora część była w remoncie i pogoda specjalnie nie dopisała. Widok był więc z lekka łyso-szary, za to pięknie pachniało popcornem.

399A1380

5. Museum of pop culture – Jeśli znacie i lubicie słynne muzeum Guggenheima w Bilbao to spodoba wam się i ten budynek, bo architekt ten sam. Słynny Gehry.  Muzeum Popkultury wygląda momentami jak zgnieciona blaszana puszka, ale i tak robi wrażenie kolorami i rozmiarem.

399A1408

6. Przejazd Monorail – czyli kolejką  przez brzuch muzeum-puszki, prawie jak Jonasz we wnętrzu wieloryba. Trasa jest króciutka, ale warto pojechać, choć uczucie jest takie jakbyśmy lecieli na szynach, nad ulicami miasta.

399A1299

7. Troll – jak na potwora przystało siedzi pod mostem, by zbierać haracz. Ma wielkie przebarwione oczy i szmaragd na palcu. Warto zrobić sobie z nim zdjęcie, ale dojście do niego z centrum zabiera ponad 40 min. Myśmy pojechali taksówką, a wróciliśmy, kierując się na kosmiczną igłę na własnych nogach. Spacer, mimo nienajlepszej pogody był fajny. Zobaczyliśmy te słynne z filmów osiedla domków rodzinnych i naprawdę wyglądają jak na filmach.

399A1172-2

8. Pioneer Square – najstarsza część miasta. Spacerując mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na planie filmowym. Wszystko to gdzieś już widzieliśmy, budynki z czerwonej cegły i schody przeciwpożarowe.

399A1205

9. Kafejki Seattle – Nie bez powodu Starbucks narodził sie tutaj. Prawie na każdym rogu, prawie jak puby w Londynie pachnąco wabią do siebie te przybytki kawowej rozkoszy. Choćby dla nich mogłabym zamieszkać w Seattle. Odwiedziliśmy kilka i zakochaliśmy się w delikatności i lekko orzechowej nucie kawy. O croissantach z nadzieniem migdałowym  nie wspomnę.

399A1289

10. Posąg Hendricksa – po drodze do trolla poprosiliśmy taksówkarza, by nas zawiózł do najsłynniejszego na świecie gitarzysty. Nie był pewien, gdzie to jest, ale od czego są gpsy. Okazało się, że to niedaleko uniwersyteckiego kampusu. Nie dziwię się, myślę, że młodzi ludzie ciągle kochają muzykę Hendriksa, tak jak pokochało go jego pokolenie i nasze. Napisałam, że Hendricks urodził się w Seattle?

Mogłabym jeszcze wymienić kilka świetnych muzeów, zwłaszcza tych dotyczących historii miasta i gorączki złota, ale myślę, że moje dziesięć  punktów programu wystarczą na weekendowy wypad.

10 budowli, które zauroczyło mnie w Vancouver

Vancouver jest miastem, które obaliło moje przekonanie, że nowoczesne rozwiązania urbanizacyjne mi się nie spodobają. Zawsze szukałam w miastach historycznego (a w zasadzie średniowiecznego) ducha. Kanada jest młodym krajem, nie ma szans zobaczyć tam dwunastowiecznej katedry i przez to nigdy mnie nie pociągała, ale wystarczyło, że raz pojechałam i wpadłam po uszy.  Okazało się, że nowoczesna architektura też może być piękna, a budynki typu Art Deco po prostu zachwycają. Chciałabym wam dzisiaj pokazać budowle, które mimo swojej „młodości” zrobiły na mnie spore wrażenie.

  1. collage marinaMarine Building – mimo, że nie jest to najwyższy budynek w Vancouver, położony  u szczytu jednej z głównych dróg, robi z daleka bardzo duże wrażenia. Jest to naprawdę piękny przykład stylu Art Deco. Jeden z pierwszych drapaczy chmur w Kanadzie, “zagrał” w wielu filmach np Smallville czy w Strażniku czasu.
  2. collage canadaCanada Place – krytycy uważają, że jest to nieudana kopia opery w Sydney. Na mnie jednak ten budynek zrobił pozytywne wrażenie. Wybudowany na Expo 86’, na długim pomoście, głęboko wrzyna się w morze, przez co przypomina trochę statek na rozwianych wiatrem żaglach.
  3. collage harbourHarbour Centre – chyba nie ma miejsca w Vancouver, z którego nie byłoby go widać długiej wieży z UFO (tak mi się to kojarzy) u szczytu, najbardziej charakterystycznego budynku dla tego miasta. Na górze znajduje się 360 stopni taras widokowy, z którego rozlega się imponujący widok na całą okolicę i daleko na morski horyzont.
  4. Gastown (46)Hotel Europe – o tym wąskim trójkątnym wąskim budynku na starym Gastown już pisałam tutaj; https://dee4di.com/2018/02/22/male-miasteczko-w-wielkim-miescie/,  ale chciałabym ponownie go polecić, bo warto.
  5. Gastown (73)Sun Towerhttps://dee4di.com/2018/02/22/male-miasteczko-w-wielkim-miescie/ – o tym budynku z pierwsze połowy dwudziestego wieki, uwięczonej miętową kopułą budynku już pisałam.
  6. collage georgiaRosewood Hotel Georgia – piękny hotel, niedaleko Galerii, otwarty w późnych latach dwudziestych, od początku uosabiał ich splendor i blichtr. Zatrzymała się tutaj sama Marlena Dietrich.
  7. collage woodwardWoodwards Building – wybudowany w 1903 roku przez Charlesa Woodwarda ten wysoki smukły budynek pełnił kiedyś rolę domu towarowego. Przez lata zmieniał swoją funkcję i wygląd, obecnie na dachu posadzono coś w rodzaju ogrodu, a z boku stoi wielka litera W na konstrukcji przypominającej wieżę Eiffla.  
  8. collage soleilHotel Le Soleil – piękny przykład Art Deco, który mogłam zobaczyć od środka, bo właśnie w tym hotelu zatrzymaliśmy się będąc w Vancouver. Powiem wam, że przypominające egipskie pałace sale zdecydowanie mi zaimponowały.
  9. collage bc pernamentBC Permanent Building– specjalnie szukaliśmy tego budynku, bo wystąpił w jednym z seriali oglądanych przez moją córkę Riverdale. Malutki, wciśnięty pomiędzy większe budynki, zbudowany w 1907 roku w styleu angielskiego pallanizmu, wyglądem przypomina rzymską świątynię. Przez okno udało nam się podglądnąć główny hol. Przepiękny, mienił się kolorami tęczy. 
  10. collagebc placeBC Place stadion w Vancuver i sala sław sportowych – stadion sportowy przeznaczony do różnych sportów i koncertów. Ma jedyny w swoim rodzaju rozsuwany dach – największy na świecie, który  odsłania ponad 7500 metrów kwadratowych nieba i umożliwia odbywanie się tam imprez przez cały rok. W środku jest małe muzeum poświęcone igrzyskom olimpijskim.

 

Przez brudne okna wodolotu

Świat widziany z góry wygląda jak rozłożona na stole mapa, a na niej poukładane figurki zrobione kartoników. Wydaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę i poprzestawiać poszczególne elementy układanki. Czujemy się jakby wszystko zależało od nas, mamy władzę, nagle urosły nam skrzydła. Niestety to tylko skrzydła samolotu. 399A0630.jpg

Nietypowo dla kanadyjskiego miasta, Vancouver ma stosunkowo łagodne zimy i niewielkie opady śniegu. Zimne powietrze z Arktyki, które przenika zimą całą Kanadę, nie jest w stanie dotrzeć do Vancouver. Góry Skaliste go blokują. Jednakże Vancouver ma jeden z najbardziej mokrych i mglistych klimatów. Czasami, zimą, wydaje się, że deszcz nigdy się nie przestaje padać.

W dniu w którym zarezerwowaliśmy lot również padało. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zrezygnować, bo wiadomo, że chciałoby się mieć piękne słońce i super widoczność, ale doszliśmy do wniosku, że nawet przy byle jakiej pogodzie będzie to dla nas interesujące doświadczenie. I nie żałowaliśmy.

Samolot wystartował prosto z wody zaskakująco gładko, a bałam się, że będzie nami rzucać na wszystkie strony. Nie jestem fanką łódek, czy statków, bo łatwo choruję na chorobę morską, na szczęście jedyne, co mi troszeczkę przeszkadzało to huk silnika. Parę minut na wodzie i nagle, jak piórko unieśliśmy się w górę. 399A0628.jpg

Widok  był niesamowity. Najpierw okrążyliśmy port, który do uroczo-romantycznych nie należy, tylko blacha, beton i przemysłowe zabudowania. 399A0523.jpg399A0527.jpg

Chwilę później znaleźliśmy się nad lasami, na wysokości ośnieżonych szczytów górskich. Widzielismy z góry zjadzdy narciarskie, wyciągi i szkółke, gdzie dzień wcześniej moja córka trenowała snowboard. Nie mogliśmy oderwać oczu mimo deszczowej pogody.

399A0570.jpg399A0549.jpg399A0553.jpg

Szarzyzna otulająca świat potrafi mieć swój urok, nadaje tajemniczości, mrocznego, niekiedy dramatycznego klimatu.

Na zakończenie lataliśmy trochę nad miastem i mieliśmy wielką frajdę, próbując  rozpoznać charakterystyczne budynki Vancouver. Oczywiście bez problemu dostrzegliśmy Harbour Tower, Sun Tower, Muzeum, Nauki, czy Marine Building, ale z innymi było trudniej, bo z góry bardzo upodobniają się do siebie. 399A0606.jpg399A0608.jpg399A0599.jpg399A0598.jpg

Lot trwał około pół godziny, kosztował około 80 dolarów od osoby. Za dodatkową opłatą można było wynająć słuchawki lub, zarezerwować miejsce (wybraniec mógł nawet siedzieć koło pilota)

Z całej wycieczki rozczarował mnie jedynie Stanley Park, bo z góry wyglądał jak czarna, rozpłaszczona żaba, pokryta żyłami alejek. Jedynie plaża prezentowała się interesująco, głównie dlatego, że widać było, co jest pod wodą wzdłuż piasku. 399A0619.jpg399A0587.jpg

Jak widzicie zdjęcia wyszły mało ciekawie, szyba była brudna, wiał wiatr, samolot leciał i pięknego słońca zabrakło. niemniej jednak nie żałuję wyprawy i wydanych pieniędzy. kocham unosić się w powietrzu i patrzeć z góry na tą makietę świata. Mam wtedy skrzydła… i przychodzą mi do głowy nowe, niesamowite pomysły.

 

 

 

Małe miasteczko w wielkim mieście

Moją specjalnością są małe, jak z obrazka, miasteczka w różnych stronach świata, ale to nie znaczy, że od czasu do czasu nie odwiedzam wielkich miast. Właśnie niedawno wróciłam z cudownego Vancouver w Kanadzie. Nie pierwszy raz odwiedziłam to miasto, dobrze się w nim czuję, a jego kosmopolityczność działa na mnie bardzo pozytywnie. Zapraszam was dzisiaj na uroczy spacer po najstarszej dzielnicy w Vancouver czyli Gastown. Jest to jakby małe miasteczko w wielkim mieście, więc idealnie się nadaje na mojego bloga. Gastown (31)Ciągnie się wzdłuż północnej części półwyspu Vancouver.  Według historyków wyrosło wokół tawerny założonej przez Johna ‚Gassy Jack’ Deighton w 1867 roku i stąd nazwa Gas-town (czyli miasteczko Gasa). Obecnie Gastown ma niesamowity, historyczny  urok i spacerując czujemy się jakby nas przeniesiono do jednego z amerykańskich filmów. Przede wszystkim króluje tu wiktoriańska architektura, ale nie tylko. Ta dzielnica bezproblemowo łączy stare z nowymi, historię z postępem. Brukowane ulice przeszły wiele reinkarnacji na przestrzeni dziejów, ale od lat siedemdziesiątych zaczęły nabierać obecnego wyglądu. Mnóstwo tandetnych sklepów z pamiątkami  zostało zastąpionych butikami sprzedającymi prace lokalnych projektantów, artystów, rdzennych mieszkańców, oraz restauracjami i klubami.

Promenadę rozpoczynamy na skrzyżowaniu Water Street i West Cordoba St i dwa budynki dalej możemy zobaczyć najczęściej fotografowany obiekt w Vancouver, kopię pierwszego na świecie  zegara parowego.

Gastown (21)Gastown (22)Wysoki jest na 5 metrów, co 15 min bucha z niego para, a co godzinę złoto- brązowy zegar wydaje charakterystyczny dźwięk.  Mieliśmy to szczęście, że była dziewiąta rano, gdy dotarliśmy do zegara, więc dane nam było go posłuchac. I było na tyle wcześnie, że nie musieliśmy się przepychać przez tłum turystów, by zrobić zdjęcia.

Po odpowiedniej dawce podziwu dla czasomierza i okolicy poszliśmy dalej szukając na mapie alejki o nazwie jak z horroru. Gastown (37)Blood Alley, bo o niej mowa, została nazwana Krwawą z powodu krwi, wylewanej z wodą, z rzeźniczych jatek na ulice, po cięciu, porcjowaniu i oczyszczaniu mięsa. Ulica dosłownie spływała krwią.  Na dodatek niewielki placyk w środku Krwawej Alei był miejscem publicznych egzekucji. To tylko wzmocniło wymowę nazwy.
Teraz można na Krwawej iść na zakupy, lub podobno całkiem niezłą kolację. Na nas zrobiła raczej ponure wrażenie, może przez wczesną porę, bo większość lokali i sklepów była zamknięta.

Z Blood Alley wróciliśmy na Water Street, a nią doszliśmy do Placu Klonowego Drzewa (Maple Tree Square).Gastown (52) Na tym malowniczym skwerku stoi  pomnik “założyciela” tej dzielnicy czyli Gassy’ego. Jak na karczmarza przystało patrzy on na turystów i mieszkańców miasta z góry, stojąc na beczce z trunkiem. Legenda głosi, że Jack obiecał polać whiskey każdemu, kto pomoże przy budowie jego lokalu i znalazło się tylu ochotników, że jego karczmę postawiono w 24 godziny.  Gastown (49)

Po drugiej stronie placu znajduje się nietypowy budynek, dawniej hotel Europa, obecnie przeznaczony na mieszkania socjalne. Gastown (46)Była to pierwsza konstrukcja żelbetowa w Kanadzie i najwcześniejszy hotel ognioodporny. W piwnicach budynku znajdowała się piwiarnia, jednak poniewaz zabrakło funduszy na jej odbudowę w latach osiemdziesiątych, zasypano ją żwirem. Ten trójkątny budynek ze względu na swój nietypowy wygląd często występował w filmach, najsłynniejsze to kanadyjski horror „The Changeling” (Zemsta po latach) oraz “Legends of the Fall” (Wichry namiętności).

Na zakończenie spaceru po Gaston zapraszam do odwiedzenia Sun Tower. Zbudowana w 1911 roku, Wieża Słońca była wówczas najwyższym budynkiem (ma 83m) Brytyjskiej Wspólnoty ( Commonwealth ). Gastown (73)Uważano ją za skandalizujące paskudztwo; rząd dziewięciu na wpół rozebranych kobiecych figur, wyrzeźbionych przez Charlesa Marega, podtrzymuje gzyms. Ich nagie piersi i zmysłowe pozy demoralizowały ówczesne purytańskie mieszczaństwo. Budynek w stylu neoklasycystycznym sfinansował magnat mediowy i burmistrz miasta Dennis Taylor dla swojej gazety The World. Po kilku latach wprowadziła się tam inna gazeta Vancouver Sun i stąd się wzięła nazwa całego budynku. Jest prawdziwą gwiazdą i zagrał nawet jedną z ról w serialu „Tajemnice Smallville”

Jeśli nie zatrzymujemy się na dłużej przed każdym budynkiem, podziwiające jego urodę i analizując architektoniczne rozwiązania, to całe Gastown można przejść w kilka minut. Ja jednak polecam spokojne delektowanie się okolicą,  chłonięcie wiktoriańskiej, ceglanej atmosfery wymieszanej z hipsterskimi pomysłami. 

 

Sarova Saltlick Game Lodge

399A8631 Wygodny, przestronny dżip z Rhino Safari wiózł nas już spory kawałek po afrykańskiej sawannie. Zwierząt nie widzieliśmy w ogóle. Co jakiś czas Francis, nasz kierowca i przewodnik w jednej osobie pokazywał jakieś cienie z daleka i podekscytowany krzyczał: zobaczcie bawoły, słonie… Byliśmy rozczarowani, ale pocieszał nas, że jest środek gorącego dnia i w tym czasie zwierzęta zazwyczaj chowają się w cieniu. Bardzo chcieliśmy mu wierzyć. Baliśmy się, że będzie jak z naszą szkocką wyprawą w poszukiwaniu delfinów, kiedy to zapłaciliśmy duże pieniążki za dwugodzinny rejs i nie zobaczyliśmy nawet jednej płetwy. Później okazało się, że Francis miał rację, ale póki co, na próżno wytrzeszczaliśmy gałki oczne i regulowaliśmy lornetki. Po około czterdziestu minutach drogi Francis wskazał palcem na horyzont i powiedział „hotel”. Spojrzeliśmy i znowu nic nie zobaczyliśmy, tylko rozmazany od gorąca afrykański krajobraz; wzgórza porośnięte kolczastą trawą i gdzieniegdzie baobabami, oraz skupisko przerośniętych grzybów. Ale zaraz… grzyby nie mogą mieć takich rozmiarów! A może afrykańskie mogą???? Zbliżaliśmy się stopniowo w ich kierunku i wtedy grzybki zamieniły się w fikuśne chatki dla krasnoludków lub gotowe do wystrzału rakiety.399A8759 W dodatku stały na palach! To miał być nasz hotel. Gdy znaleźliśmy się wystarczająco blisko okazało się, że hotel jest rozciągnięty wzdłuż i wszerz, a pod nim znajduje się…. Wodopój. 399A8959Weszliśmy do recepcji i stanęliśmy oko w oko z niesamowitym widowiskiem. Prawie na wyciągnięcie ręki zgromadziły się przed nami największe ssaki, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. To było nasze pierwsze spotkanie z afrykańskimi słoniami, poza słynnym słoniem Kingiem, którego dawno kiedyś uratowali Staś i Nel.

Usiedliśmy w recepcji przy kawce i przyglądaliśmy się zahipnotyzowani przedstawieniu, jakie rozgrywało się przed naszymi oczyma. Zresztą, co wam będę opowiadać, pooglądajcie sami: 399A8804399A8799399A9396
Po słoniach do wodopoju przyszły bawoły, zebry, antylopy, a wśród nich myszkowały małpy i inne mniejsze zwierzątka. Wśród nich jedno, które bardzo uradowało mojego syna. Jadąc do Afryki miał w głowie misję; spotkać wszystkie zwierzątka z bajki Król Lew, a najbardziej zależało mu na zobaczeniu niezgrabnego Pumbaa z ogonem sterczącym w górę, jak antenka. I udało się, co prawda, tylko z daleka, ale dostrzegliśmy rodzinę guźców dumnie paradujących między wysmukłymi nogami zebr. I to właśnie Oscar je namierzył. Chodził później dumny jak paw. 399A9779
Z hotelu ciągnie się podziemny tunel, do betonowego, przysypanego ziemią, zakamuflowanego punktu widokowego z oknami. Idąc tam nagle można się znaleźć w samym sercu afrykańskiego życia. Wydaje się, że można wyciągnąć rękę by pogłaskać brykającą zebrę lub małego pawianka.399A8791

Noc w hotelu była niesamowita. Ciszę przerywały odgłosy zwierząt pokrzykujących lub nawołujących się wzajemnie. Z okien pokoi widzieliśmy ich kształty przechadzające się pod nami. Rano zatkało nas na widok wschodu słońca. Tak to wyglądało z naszego okna:

399A9414

A spacerując tarasami w stronę restauracji zaprzyjaźniliśmy się z zimorodkami. 399A8977

Pokoje w tym hotelu są standardowe, łóżka duże i osłonięte moskitierą.  Widok jest niepowtarzalny, zwłaszcza, jeśli się wstanie pomiędzy 6 a 7 rano, bo wtedy zobaczyć można wyłaniającą się z chmur, największą górę Afryki Kilimandżaro.

Posiłki jadaliśmy w przestronnej jadalni, w formie szwedzkiego stołu, składały się na nie głównie tradycyjne, afrykańskie i hinduskie potrawy, z dużą ilością warzyw i owoców. Najbardziej zdziwiło nas, że Internet w tym centrum Afryki działał idealnie. Obsługa hotelu była cudowna, radośni pracownicy z entuzjazmem odpowiadali na nasze pytania i sami z siebie opowiadali różne ciekawostki. Zawiódł nas tylko smętny pan w małym sklepiku z pamiątkami. Może, dlatego, że sam sklepik był rozczarowujący i nie miał wiele do zaoferowania, jako pamiątki.
Tak czy inaczej pobyt w Saltlick Sarova był dla nas niezapomnianym przeżyciem i będziemy to miejsce polecać z sercem każdemu.

Safari

Zrezygnowaliśmy z wspinania się w tym roku na Kilimandżaro z powodu mojego braku kondycji. Wystraszyłam się, a potem, kiedy siedzieliśmy na lotnisku w Nairobi i widzieliśmy tych wszystkich wspinaczy z rewelacyjnymi butami przewieszonymi przez szyję, którzy cierpliwie ładowali się na samolot do Kilimandżaro (punkt startowy wspinaczki), to mi się zrobiło okropnie żal i obiecałam sobie, że prędzej czy później na górę wejdę. Póki, co pozostało nam safari. Długo zastanawialiśmy się, gdzie pojechać, jaki kraj wybrać, czy jechać z dziećmi, bo po zeszłorocznym pobycie na Kubie mieliśmy spore obawy. W końcu po przeczytaniu masy informacji zdecydowaliśmy się na Kenię. Zapytane nastolatki, które ostatnimi czasy bardzo marudzą, że za dużo jeździmy, oburzyły się, że jednak myślimy o wyjeździe bez nich i kategorycznie oznajmiły, że ten ostatni raz z nami pojadą.

Ten wyjazd to były pierwsze nasze wakacje EVER, które zorganizowało nam biuro. Baliśmy się, że Afryka jest dla nas za bardzo terenem nieznanym, by próbować załatwiać samemu. Skorzystaliśmy, więc z usług Freedom Africa i nie pożałowaliśmy. Przysłali nam propozycje, a my grymasiliśmy np. nie podobał nam się hotel, który nam zaproponowali, bo czytaliśmy nienajlepsze opinie na Trip Advisor. W końcu stanęło na resorcie Baobab, który opiszę w innej opowieści. W poprzednim moim wpisie podzieliłam się z wami moimi niezbyt pozytywnymi spostrzeżeniami o Afryce, tutaj skoncentruje się na plusach. A plusy w Kenii to przede wszystkim natura. W tym państwie istnieje ponad 40 narodowych parków, gdzie zwierzęta żyją na wolności, a my turyści możemy ich podglądać w naturalnym środowisku. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie miała wątpliwości moralnych, czy jednak ci turyści powinni być wpuszczani na teren parków, ale nasz przewodnik mnie zapewniał, że gdyby nie safari i turyści, to nie byłoby pieniędzy na utrzymanie parków i ochronę zwierząt. Hmm…

Freedom Africa zaprosiło nas do odwiedzenia dwóch parków Tsavo Wschód i Tsavo Zachód. Są to jedne z najstarszych parków narodowych w Kenii. Założył je urodzony w Afryce Brytyjczyk David Sheldrick, który wypowiedział wojnę kłusownikom. Był on wielkim miłośnikiem słoni i to przede wszystkim nimi zajął się w swoich parkach, obecnie w Tsavo mieszka prawie 13 tys tych pięknych zwierząt. Z książki W pustyni i w puszczy pamiętałam, że afrykańskie słonie są większe od indyjskich i bardzo trudno je oswoić (choć Nel się to udało). Nie wiedziałam jednak, że są dwa rodzaje afrykańskich słoni: te z książki i drugi gatunek słoń czerwony, z daleka nieodróżniający się od czerwonej, wypalonej słońcem ziemi.

David ogromnie przyczynił się do ochrony zwierząt w Kenii, a po jego niespodziewanej śmierci na zawał serca, jego żona kontynuowała jego pracę i otworzyła Fundację jego imienia.

399a9126
399a9116
399a9238
399a9234
399a9951
399a9327
399a0023

Oba Tsavo parki zajmują powierzchnię prawie 23tys km kwadratowych, czyli prawie mała Belgia. Tsavo East jest raczej płaski i wysuszony i to tutaj najczęściej można spotkać czerwonego słonia, a Tsavo West ma bardziej zróżnicowany krajobraz z cudownymi górami Taita Hills górującymi w tle.  W obu parkach można spotkać słynną piątkę; czyli lamparta, lwa, słonia, bawoła i nosorożca. Nam nie udało się zobaczyć jedynie nosorożca, bo pozostało ich niewiele i schowane są w sanktuariach. Za to słoni widzieliśmy całe stada, od bawołów czerniał horyzont, lwy urządziły nam przedstawienie w postaci polowania na małe bawolątko, a potem usadowiły się wygodnie pod oknami naszego noclegu. Nawet lampart zaszczycił nas swoją obecnością, choć w dość dalekiej, bezpiecznej dla niego odległości; wylegiwał się leniwie na skale.

399a9311
399a9303
399a9298
399a9987
399a9938
399a9896
399a9902
399a9965
399a9064

Poza nimi widzieliśmy całe stada małp zebr, antylop (gnu, skoczniki, gazele, koziołki), żyraf.

Nie możemy zapomnieć o pieknej galerii afrykańskich ptaków: strusi, perliczek, marabutów, bocianów, zimorodków, sokołów etc.

399a9039
399a8997
399a9791
399a0015-2
399a0009
399a0001-3
399a0088

Wydaje mi się, że mieliśmy wyjątkowe szczęście do zwierząt, ale tez i do naszego przewodnika. Francis zabrał nas na więcej wypraw niż było w planach, każdego dnia wstawał wcześnie, by pojechać z nami na ranne safari, ale i zorganizował pomocnika z lampą byśmy wieczorową porą mogli pooglądać lwy wykańczające mięso z bawoła. Dzięki niemu byliśmy świadkami kilku cudownych spektakli natury. Francis opowiadał nam niestworzone rzeczy o zwierzętach i ludzkich mieszkańcach Kenii. Nie zawsze pozytywnie. Np. mówił, że wielkim problemem jest kłusownictwo. Za pieniądze ludzie zrobią wszystko. Mówił, że Kenia podpisała ostatnio sporo gospodarczych umów z Chinami, budują oni drogi, koleje, otwierają nową rafinerię naftową, ale mają specjalną słabość do kości słoniowej i płacą sporo za możliwość polowania na te piękne zwierzęta. Wydawałoby się, że w 21 wieku już cały świat zdaje sobie sprawę, że zagrożonych jest coraz więcej zwierząt na świecie, że do ich wyginięcia jest bliżej niż dalej, a tymczasem w ostatnich pięciu latach zabito w Tsavo parku ponad 100 lwów. Niestety kary za kłusownictwo są niesłychanie niskie. My sami widzieliśmy żyrafę, która miała poranioną nogę i resztki żelastwa z kolczastych wnyków. Na szczęście Francis zadzwonił po weterynarza.

Na zakończenie jeszcze ciekawostka. Kojarzycie film z Val Kilmerem i Michaelem Douglasem pt. Duch i Ciemność? Opowiada on o autentycznych wydarzeniach w Tsavo Parku w 1898 roku, kiedy to lwy ludojady zaczęły napadać na indyjskich robotników, pracujących przy budowie tutejszej kolonii. Liczba ofiar jest nieznana, podaje się liczby od 14 do 108. Kierownik budowy John Patterson w końcu lwy zastrzelił. Dlaczego atakowały one ludzi? Podobno przez Tsavo Park szedł w dziewiętnastym wieku szlak handlarzy niewolników i często gęsto oprawcy porzucali tutaj wycieńczonych ludzi, być może zachęcone łatwą zdobyczą lwy przyzwyczaiły się do ludzkiego mięsa? Szczerze wam powiem, że było mi nieswojo, gdy nocowaliśmy w jednym z hoteli, a parę metrów naprzeciw okna mieliśmy ułożone wygodnie lwy.

399a9830
Lwy pod naszym oknem

Luźne rozważania o Afryce

Nie pisałam od grudnia zajęta przyziemnymi sprawami remontowymi, ale w międzyczasie wydarzyło się parę nietypowych, parę miłych rzeczy, o których mogłabym wspomnieć. O jednym muszę napisać na sto procent: o Afryce. To był nasz drugi pobyt na tym kontynencie, choć według poznanego Masaja pierwszy nasz wyjazd się nie liczy, bo Maroko to nie Afryka. Maroko to Arab Country. Prawdziwa Afryka to dzika Afryka. Zaczęłam się zastanawiać, czy jeszcze taka istnieje. W Kenii mieszkaliśmy w resorcie o cudnej nazwie Baobab. Szkoda, że nie Baobab Kraków (wielbiciele w Pustyni i w Puszczy wiedzą, o czym mówię). Teoretycznie wszystko było tam afrykańskie: budynki kryte strzechą, smukłe drewniane murzyńskie rzeźby, piękna afrykańska roślinność, rozrabiające wszędzie koczkodany, czarnoskórzy ludzie w obsłudze hotelu ( można mówić czarnoskóry czy jest to niepoprawne politycznie? Ciągle nie wiem.) Wszystko niby afrykańskie, a jednak… Poza ośrodkiem jest inna Afryka: rozwalające się domy, zbudowane ze starej blachy samochodowej, z plastiku czy cegły, podniszczone lepianki,  podziurawione drogi, wszędzie walające się śmieci, smród, ubóstwo, chude zwierzęta pasące się na górach odpadków. Która Afryka jest prawdziwa? Koleżanka powiedziała mi, żeby nie zwracać na to uwagi, że Afryka to przede wszystkim natura! Czyżby? Ile tej natury jeszcze zostało, gdy afrykańskie bezdroża toną w plastyku. Afryka z czasów Stasia i Nel już nie istnieje, ale przecież żaden kraj nie jest już taki jak był kiedyś. Jeździmy do Afryki szukać czegoś innego, odmiennego, ale czy jest jeszcze szansa to znaleźć?

399a9732

Afryka pełna natury

399a8610

Afryka prawdziwa

399a8684

Zawsze, gdy jadę do miejsc, gdzie wieje biedą i trudem to myślę sobie, że kapitalizm jest zły, bo pozwala jednym ludziom głodować, gdy inni opływają w luksusach. Ale z drugiej strony czy jest lepszy system? Komunizm pokazał, co potrafi w kilku krajach… Nie jestem politykiem. Jestem historykiem, analizatorem, ale czasami ciężko mi wyciągnąć wnioski.

Ostatnio przeczytałam wypowiedź jakiegoś afrykańskiego aktora: „Gdy wybuchło w Kenii powstanie przeciw białym kolonizatorom, to ludzie myśleli, że będzie wolność, że mieszkańcy Afryki w końcu wezmą sprawy w swoje ręce. I wzięli, tak skutecznie, że wybijają się wzajemnie: 1960 rząd kenijski zabija 3 tys Somalijczyków, dwadzieścia lat później kolejne 8 tysięcy;  w latach dziewięćdziesiątych w Rwandzie padł rekord, plemię Hutu, wybiło około miliona ludzi z plemienia Tutsi; w 2015 roku, w tym samym czasie, kiedyś świat przejmował się atakiem na paryską gazetę, gdzie zginęło 12 osób, w Baga, w Nigerii wymordowano 2 tys osób; w konflikcie pomiędzy Etiopią, a Erytreą zginęło prawie 700tys ludzi, po obu stronach; konflikt w Sudanie pochłonął prawie 2 miliony istnień ludzkich;  wojna domowa w Liberii 150 tys, o Sierra Leone czy Wybrzeżu Kości Słoniowej nie wspomnę. Mając to wszystko na uwadze czasami chciałbym, by wrócili kolonizatorzy ze swoim prawem i porządkiem

Ciarki mi przeszły po grzbiecie, po tym oświadczeniu. Czemu ludzie innym ludziom gotują taki los. Czemu ludzie ludziom są… Chciałam napisać zwierzętami, ale miałam ostatnio okazję poobserwować zachowania zwierząt i niestety w tym porównaniu ludzie wychodzą znacznie gorzej.

Jokohama miejsce urodzin instant noodle

Do Jokohamy zaprosiła nas Chicho, sekretarka Macieja z ambasady. Tak się akurat złożyło, że przyjechała na ferie do Japonii, w tym samym czasie, co my. Nie wiem czy mieliście kiedykolwiek do czynienia z Japończykami? Jest to jeden z najbardziej gościnnych narodów, jakie znam. Podchodzą do funkcji gospodarza , witającego swoich gości z dużym honorem. Zapomnij o płaceniu za siebie, gdy ktoś cię zaprasza na obiad, lub nawet na wspólne zwiedzanie. Równałoby to się z obelgą. Podczas całego pobytu w Japonii wielokrotnie czuliśmy się zażenowani, bo robiono dla nas więcej, niż się spodziewaliśmy. Chicho bardzo chciała nam pokazać swoją rodzimą Jokohamę. Spotkaliśmy się z nią na stacji i zabrała nas na spacer po  mieście. Niestety tego roku pogoda kwietniowa nie dopisała, padał deszcz. Nam by to nawet nie przeszkadzało, ale przemoczone dzieci nie miały ochoty spacerować. Dlatego Chicho zaproponowała muzeum zupek, które u nas znane są pod nazwą chińskich. Było to tak dziwne dla nas, że się zgodziliśmy. Chicho zabrała nas na miejsce wodnym autobusem, dzięki temu z rzeki mogliśmy pooglądać wieżowce Jokohamy, przez szybę i w deszczu._MG_4916

Budynek muzeum jest olbrzymi, ale szczerze mówiąc, całą wystawę można by zmieścić w jednej, czy dwóch salach. Nawet nie chcę myśleć ile taka budowla kosztowała. Zwłaszcza w Japonii, w której ludzie tłoczą się na kupę w swoich mieszkaniach, jest to jak dla mnie zbyt duża ekstrawagancja.cupnoodles-museum_yokohama-japan_collabcubed Jednak znalazł się ktoś, kto za to zapłacił i my możemy oglądać. Przyznam się, że nawet mnie wciągnęło. Przede wszystkim historia Momofuku Ando, który wynalazł zupki instant przyglądając się jak jego żona gotuje ramen na obiad i zaczął je produkować w 1958 roku, a później w 1971 dołączył do nich słynne kubki z noodlami.  Jego rodzinna firma nazywa się Nissin i dowodzi nią syn Momofuku. Muzeum opowiada historię firmy, w jednej sali jest kolekcja opakowań po zupkach z różnych stron świata nawet z Polski, od momentu założenia firmy.IMG_5069 IMG_5093Japończycy uważają, że instant noodles to największy japoński wynalazek dwudziestego wieku, dziwny wybór przez naród, który stworzył Sony czy Canona, ale wykarmienie narodu wydaje się ważniejsze niż posłuchanie muzyki, bo podobno Momofuku pojawił się ze swoimi zupkami w czasie największego głodu w Japonii.  W muzeum za dodatkową opłatą, można wziąć udział w warsztatach robienia noodle ( tych typowych japońskich z mąki pszennej, nie ryżowej), a także można pokolorować swój własny kubek. Wejście do muzeum kosztuje 500 jenów. Polecam wejście do muzeum, jeśli jedziecie z dziećmi, bo muzeum jest interaktywne i dzieci mają frajdę. W innym przypadku raczej odpuście sobie, bo większość informacji można znaleźć na internecie. Myślę, że w Jokohamie sa bardziej interesujące miejsca.

Do muzeum można dojść w 10 min od stacji Minato Mirai

A wracając do Chicho, jej imię wymawia sie po naszemu cicho i ona całej japońskiej rodzinie opowiedziała, co znaczy cicho po polsku, więc od tamtej pory wielką radość sprawia ojcu uciszanie córki w ten sposób: Chicho cicho! I zamiast cicho robi się głośno i wesoło!

IMG_5014

Chicho ze mną, z lodami z machia

W pułapce wieży w Tokio

tokio towerSłyszałam określenie, że jest to bezwstydna pułapka na turystów. Pomarańczowo – biała wieża w centrum miasta, zbudowana, jako wieża telewizyjna w 1958, stała się ukochanym przez Tokijczyków symbolem powojennej odbudowy. Wysoka jest na 333 metry, czyli o 13 więcej niż jej pierwowzór, – wieża Eiffla w Paryżu.
Główny taras widokowy znajduje się na wysokości 145m i tu, bo było taniej, pojechaliśmy wszyscy pooglądać Tokio z góry. Tylko ja chciałam porobić parę zdjęć i dopłaciłam, a potem trochę windą, trochę schodami, a głównie stojąc w kolejkach, wdrapałam się na wyższy taras na wysokości 250m. I to chyba była ta pułapka.tokio tower 2 Porządnych zdjęć zrobić nie można, bo wszędzie szyby i masa ludzi. Zanim udało mi się tiptopkami obejść wszystko dookoła moja rodzina zjechała windą na dół, ja za nimi, ale teraz szukaj igły w stogu siana i to bez telefonu, bo ja, głupia, zapomniałam wziąć ze sobą. Obeszłam wszystkie możliwe wyjścia, szwendałam się tu i tam po kilka razy, kilkakrotnie robiłam podchody do publicznego telefonu w holu recepcji, wrzucając do niego wszystkie monety. Wszystko bez rezultatu. W końcu zdesperowana podeszłam do recepcji pożyczyć komórki (numer mojego męża to jedyny numer, jaki znam na pamięć), a pani słabo znająca angielski dała mi mikrofon. Cała wieża usłyszała jak ładnie po polsku krzyczę: Maciuś czekam na ciebie na dole, koło recepcji. tokio tower1
I udało się!