Spacery po większych i mniejszych miasteczkach świata, widziane moimi oczami. Zapiski z włóczęg i podróży, a czasami obrazki ze zwykłego życia na emigracji.
Moje zapiski własne
Moje własne prywatne, subiektywne zapiski, które dotyczą mojego życia, mojej osoby w różnych sytuacjach życiowych
Jakiś czas temu zapytałam koleżanki w moim klubie Polek na Obczyźnie o to, z czym im się kojarzy Anglia. Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałam się takiej listy różnych rzeczy z dziedziny kultury, gastronomii historii, budownictwa, muzyki. Wypowiedziały się osoby, które w Anglii były turystycznie, osoby które w Anglii mieszkały przez jakiś czas, ale także takie osoby które znają Anglię jedynie z książek, z filmów, z programów telewizyjnych, z historii czy ze słyszenia. Postanowiłam rozprawić się z tymi skojarzeniami i ze stereotypami. Już dawno planowałam pisać więcej o kraju w którym mieszkam. W końcu tak miało być na początku, to moje małe miasteczko Maidstone i moje życie tutaj. Tematów nigdy nie brakowało, czasu też nawet nie brakowało i nawet nie mam wymówki, dlaczego nie pisałam. Może wolałam wam opowiadać o miastach, które odwiedziłam podczas moich podróży, o tych bajecznych, głównie francuskich małych miasteczkach. Tak czy inaczej teraz nie mogę podróżować i chociaż starego materiału z podróży by wystarczyło na długo, to przez to, że jesteśmy w domowym zamknięciu, a wokół angielski świat, więc powrócę do pisania o angielskich obrazkach z mojego życia. To zresztą zawsze cieszyło się największą popularnością wśród moich czytelników, a tak przy okazji to dziękuję wam, że jesteście.
A to lista skojarzeń, tak jak usłyszałam, a które staną się tematami moich kolejnych wpisów
1 popołudniowa herbatka
2 królowa
3 angielskie śniadanie
4 willy fog 80 dni dookoła świata, meloniki i towarzystwa geograficzne
Od ponad 10 lat corocznie jeździmy w pięć rodzin na wspólne wakacje. Dotychczas pakowaliśmy się do aut i jechaliśmy do któregoś z sąsiednich krajów; Francja Belgia, Niemcy, najdalej wyrwaliśmy się do Szwajcarii. Postanowiliśmy jednak coś zmienić. Przez te wszystkie lata dzieci nam dorosły i podskórnie czuliśmy, że będzie to nasz ostatni wspólny wypad w takim składzie. Już niedługo nasze nastolatki będą wybywać same. Wpadliśmy, więc na pomysł by pożegnać dzieciaki wyjazdem dla nich, tzn bez zwiedzania zamków, miasteczek czy katedr, za to z basenem i słoneczną pogodą ( okazało się, że nie do końca znamy nasze dzieci, ale o tym później). Padło na Teneryfę. Wiele miesięcy przed planowanymi wakacjami zarezerwowaliśmy dużą willę na 20 osób przez dość znaną agencje HomeAway, zapłaciliśmy depozyt, a resztę mieliśmy dopłacić po kilku miesiącach. Kupiliśmy też bilety na samolot. Z niecierpliwością czekaliśmy nadejścia dnia wyjazdu. Około miesiąca później zniknęła spora kwota z karty kredytowej mojego męża. Bez żadnego ostrzeżenia, bez zawiadomienia. Maciej przeprowadził śledztwo i okazało się, że pieniądze ściągnął właściciel domu na Teneryfie. Dużo przed czasem. Zadzwoniliśmy do agencji i ta potwierdziła, że dom jest zarezerwowany dla nas. Przestaliśmy się martwić i wyczekiwaliśmy urlopu. Dwa miesiące później dostaliśmy powiadomienie od agencji, że przestają obsługiwać ten dom i jesli mamy rezerwacje to musimy się skontaktować z właścicielami. Napisaliśmy maila i dostaliśmy szybką odpowiedź, że wszystko jest tak jak było i dom na nas czeka w październiku. Zostało trochę ponad tydzień do wyjazdu gdy jedna z nas Narinder zapytała czy na miejscu są ręczniki czy musimy je zabrać ze sobą. Wysłaliśmy kolejnego maila do właściciela domu. Odpowiedz nie przyszła. Wysłaliśmy więc drugiego, potem trzeciego, czwartego… cisza. Zaczęliśmy więc szperać po internecie. Znaleźliśmy nazwisko osoby, która podawała się za właściciela willi, a pod nią dobrych kilkadziesiąt skarg, zażaleń, zlych opini. Wszyscy opowiadali te sama sytuacje: miał być dom, a domu nie było. Maciej zadzwonił do HomeAway, a tam jak tylko usłyszeli nazwisko i adres domu to zrobiło się cicho w słuchawce. Otworzyli sprawę, podali nam numer referencyjny i kazali dzwonić na drugi dzień. Zebraliśmy się w te pędy na kryzysową naradę w domu u jednej z koleżanek i tak całą bandą zadzwoniliśmy ponownie do pośrednika. Muszę przyznać, że pan, który z nami rozmawiał był niezwykle cierpliwy. Kojarzyl sprawę i wytłumaczył nam krok po kroku co się stanie. Zadawaliśmy mu setki pytań, a on na każde uprzejmie i ze spokojem odpowiadał. Muszę przyznać, że z naszej strony też była pełna kultura. Facet nam obiecał, że nam znajdą alternatywę, przyślą listę domów, z których będziemy mogli sobie wybrać coś zastępczego. Niestety za nową rezerwację musieliśmy ponownie zapłacić całą kwotę, a nawet więcej, bo dom, który wybraliśmy był droższy. Pan nam jednak obiecywał, że wyślą sprawę do ich ubezpieczyciela, a oni powinni oddać nam za ten dom, którego nie dostaliśmy, a także pokryć nadwyżkę za dom, do którego ostatecznie mielismy jechac. Nie potrafił nam jednak tego zagwarantować na sto procent. Zdecydowaliśmy się jechać, bo bilety na samolot były, nasze duże dzieci były wyraźnie podekscytowane wakacjami i nie chcieliśmy im tego robić i odwoływać wszystkiego. Polecieliśmy w nienajlepszych nastrojach. Co jakiś czas ktoś z nas wynajdywał jakieś perełki o tym jak to ubezpieczenie odmówiło tym czy tamtym w podobnych sytuacjach jak nasza. W końcu prawie pogodziliśmy się, że pieniędzy już nie zobaczymy, nie ma co się łudzić, lepiej po prostu nie myśleć i się bawić na tych wakacjach jak najlepiej.
Dom był fajny, lepszy niż ten, który mieliśmy mieć, przypominał hiszpańską, kolonialną rezydencję, z super basenem, stołem do tenisa, wielkimi pokojami itp. Jedyny mankament był taki, że dzieciom jednak zabrakło tych naszych podróży po zamkach czy katedrach… bo ileż można się pławić w basenie.
Tydzień po powrocie dostaliśmy maila, że musimy dosłać potwierdzenia, wyciągi z banku etc. Musieliśmy to wysyłać kilkakrotnie, bo to niewłaściwy skan, albo zły plik. Myśleliśmy, że zwariujemy, jakby nas brali na przetrzymanie. W końcuprzyszławiadomość, że sprawa jest w toku, a tydzień później, że jest rozpatrzona pomyślnie. Po dwóch dniach przyszło zawiadomienie, że wysłali czeki.
Nie chcę myślec, co by było gdyby Narinder nigdy nie zapytała o ręczniki…
Epilog
Czeki przyszły pocztą, listonosz wrzucił przez skrzynkę i wylądowały na podłodze. A myśmy od miesiąca mieli młodego szczeniaka w domu. Akurat był sam. Fruwające listy wydały mu się fantastyczną zabawą. Gdy wróciliśmy do domu na podłodze walały się tylko ich resztki…
Zeszły rok był dużo spokojniejszy niż te poprzednie, nie obfitował w podróże czy wydarzenia przede wszystkim dlatego, że nasza córka zdawała bardzo poważne egzaminy. Dużo się uczyła, a my nie chcąc jej rozpraszać chodziliśmy wokół prawie na paluszkach. Ale to nie znaczy, że w ogóle nigdzie nie byliśmy. Chodziliśmy do teatru i odwiedziliśmy kilka naprawde fantastycznych restauracji. Takich z dobrym jedzeniem i takich, jak to mówią nasze dzieci, instagramowych, czyli zdjęcie w jej wnętrzu tylko prosi się by wstawić na instagrama. W lutym odwiedziliśmy po raz pierwszy w życiu Bułgarię i odkryliśmy przyjemność jeżdżenia na nartach.
Nie wierzyłam już, że kiedykolwiek się nauczę, a przede wszystkim, że mi to będzie sprawiać taką frajdę, a tymczasem było tak wspaniałe, że w tym roku wracamy do Borowca ponownie. Kolejne miesiące, aż do lipca płynęły spokojnie bez większych eskapad, ale mniejsze, głównie po Wielkiej Brytanii były i tak na przykład w marcu pojechałam z moimi polskimi przyjaciółkami do Cotswold.
Wiecie jaką mam słabość do małych mieścinek i wiosek, a tamte rejony Anglii obfitują w prawdziwe perełki. Jeśli macie ochotę poczytać, co o nich napisałam, to tutaj jest link https://dee4di.com/tag/cotswolds/
Ta wyprawa była dla mnie szczególna także dlatego, że pojechałam z kobietami, które bardzo lubię i z którymi naprawdę świetnie się bawię, a niestety nie ma tak dużo okazji by się sobą nacieszyć. Z każdej naszej wycieczki, czy nawet spaceru wracam podbudowana i z większą energią do życia. Ona naprawdę wiedzą jak podładować moje akumulatory. Macie takie osoby w życiu?
Na majówkę pojechaliśmy naszą stałą, międzynarodową bandą do Dublina. Zorganizowaliśmy sobie tour po mieście z przewodnikiem, sobotę spędziliśmy w muzeum Guinnessa, a w niedzielę wyskoczyliśmy pooglądać klify. To nie była moja pierwsza wizyta w Irlandii i na pewno nie będzie ostatnia, bo marzy mi się objazdówka po całym kraju. Zielona wyspa to nie tylko kraj, ale i ludzie, pomocni, zawsze uśmiechnięci i pełni jakiejś witalnej radości, niespodziewanej dla miejsca, gdzie większość dni w roku pada. https://dee4di.com/2019/05/19/glod-pomnik-w-dublinie/
Niestety maj 2019 nie będzie mi się kojarzył z wyprawą do Irlandii. Pod koniec miesiąca zupełnie nagle, nieoczekiwanie odszedł od nas przyjaciel, mój ukochany pies Puffy i cały dom, a przede wszystkim nasze serca wypełniła przeogromna pustka. Każdy powrót do domu był torturą, bo nikt nie witał merdając ogonkiem. Nieudolnie próbowałam pożegnać się z moim towarzyszem tutaj: https://dee4di.com/2019/05/16/przyjaciel/
W czerwcu nie jeden, ale dwa razy udało mi się wyjechać poza mój Kent. Na początku miesiąca moja irlandzka przyjaciółka zorganizowało urodzinową wyprawę do Butlins w Bagnor Regis. Słyszeliście kiedyś o tym miejscu? Jest to ośrodek, prawie jak te wakacyjne nad hiszpańskim morzem. Wynajmuje się pokoje lub apartamenty, a w kilku wielkich salach, holach odbywają się od rana do rana imprezy typu koncerty, dyskoteki. Czasami są tematyczne weekendy np poświęcone latom 80tym, 90tym. Ludzie przebierają się za postacie z filmów z tamtych czasów, czy za gwiazdy muzyki. Można się naprawde swietnie bawić, wytańczyć za wszystkie czasy, poznać nowe osoby, spędzić czas z przyjaciółmi, wyszaleć, posłuchać muzyki na żywo ( nam np zagrała ikona lat osiemdziesiątych Rick Ashley), a jak się już ma przesyt to można pospacerować nad morzem.
Ostatni weekend czerwca wyskoczyliśmy z Maciejem do Kornwalii. Tylko we dwoje. Olivia była już po egzaminach i dla rozprężenia pojechała odwiedzić ciocię w Ameryce. Dosłownie, nie przysłowiowo. Moja młodsza siostra mieszka w Seattle i Olivia pierwszy raz sama poleciała za ocean. Oscar za to miał zorganizowaną wycieczkę ze szkoły do Devonu. Nie mieliśmy więc zobowiązań i sami ruszyliśmy w stronę Padstow. Dlaczego tam? Bo tam znajduje się restauracja należąca dla mojego ukochanego kucharza Ricka Steina. Śledzę jego kulinarne programy od dawna i uwielbiam monotonny ton jego głosu. Jedzenie było dobre, a samo doświadczenie niepowtarzalne. Szkoda tylko, że Ricka nie było. Tu możecie poczytać o moich wrażeniach z tego miejsca https://dee4di.com/2019/06/26/seafood-restaurant-w-padstow/
Lipiec był pod znakiem zagranicznych wojaży. Mówię to trochę z przymrużeniem oka, bo na te wakacje pojechaliśmy do Polski. Po raz pierwszy od czterech lat odwiedziliśmy ponownie Ojczyznę. Nie zatrzymaliśmy się w jednym miejscu. Chcieliśmy Olivii pokazać trochę naszego kraju i tak trafiliśmy do mojego Krakowa, do Łodzi, Cieszyna, Warszawy, Sanoka, Wrocławia i Szczyrku. Póki co napisałam dwa teksty o pięknym Wrocławiu: https://dee4di.com/2019/08/10/przejscie-jerzy-kalina-seria-pomniki/
W sierpniu wróciliśmy z przyjaciółmi do ukochanej Francji. Baza wypadowa była na południu, w miasteczku Mirepoissant, a stamtąd wyskoczyliśmy do Hiszpanii i do Monako. Było super. Bawiliśmy się rewelacyjnie i naprawdę odpoczęliśmy psychicznie, a mnie się udało zobaczyć kilka nowych uroczych miasteczek. Relacje będą pojawiać się regularnie, póki co napisałam tylko o Le Somail, gdzie zachwycił mnie, niespodziewany w tym miejscu antykwariat: https://dee4di.com/2019/11/26/le-somail-francuskie-misteczko/
Tamten rejon Francji, Langwedocja fascynuje mnie także ze względu na jego historię. Przy każdych odwiedzinach dowiaduję się więcej i więcej na temat Katarów, wyznawców herezji średniowiecznej, która kwitła w tamtych okolicach. Jeśli chcecie poczytać więcej na ten temat, to popełniłam jeden wpis: https://dee4di.com/2019/12/27/katarzy/
Wrzesień był dla nas ważny z jednego powodu: Joey. I nasze życie znowu wywróciło się do góry nogami. Mały szczeniak w domu to nie przelewki. Zdecydowanie testowanie naszej cierpliwości. But We Love it! Znowu zawrzało w domu i znowu merdający ogon wita nas w drzwiach.
Gdzieś tam po drodze w roku 2019 dopadły nas mało przyjemne nowiny, ale nie będę się nad nimi koncentrować. Życie mamy jedno i od nas w dużym stopniu zależy jak go przeżyjemy. Ja zrobię wszystko, by nowy rok był pełen wrażeń i nowych doświadczeń. Póki co zaczął się bardzo dobrze. Oby tak dalej… sobie i wam życzę
Od końca wakacji minęło już prawie trzy tygodnie i cały ten czas obiecuję sobie, że napisze o tylu miejscach, które udało mi się odwiedzić. Niestety zazwyczaj mam tak, że do każdego miejsca o którym pisze robię porządny research, poza tym przygotowywuję zdjęcia, a tych zrobiłam w tym roku kilka tysięcy. I tak od 3 tygodni nie skończyłam nic. Zainspirowana jednak moim niezawodnym Klubem Polek na Obczyźnie postanowiłam zrobić małe podsumowanie lata. Nie było takie intensywne jak poprzednie, ale ciągle dużo się działo. Było to też pierwsze lato od 14 lat w kiedy nie pojechaliśmy nigdzie tylko jako rodzina i pierwsze kiedy dzieci wyjechały bez nas. I to wyjechały daleko. Olivia aż do Stanów, do Seattle, a przy okazji odwiedziła Kalifornię, a Oscar miał niesamowitą okazję pojechać na obóz do Chile i przy okazji odwiedził Wyspę Wielkanocną. Każde z nich wróciło z głową pełną wrażeń i opowieści, a my uświadomiliśmy sobie, że czas naprawdę upływa nieubłaganie szybko i może nie zostało nam dużo wyjazdów wspólnych. Młodzi studenci rzadko chcą jeździć na wakacje z rodzicami, czyż nie?
Wracając jednak do wspomnień. W tym roku po raz pierwszy od wielu lat pojechaliśmy do Polski, ale nie zostaliśmy w jednym miejscu. Udało nam się pojeździć i pozwiedzać i tak zaliczyliśmy Kraków, Wrocław, Warszawę, Łódź, Cieszyn, Sanok.
Wróciłam z naszego kraju pełna mieszanych uczuć i emocji. Niektóre rzeczy podobały mi się bardzo, ogólnie nasz kraj jest piękny, ale już jego mieszkańcy niekoniecznie. Jestem bardzo liberalnym i tolerancyjnym człowiekiem, poza tym mam przyjaciół pochodzących z różnych stron świata, wyznających różne religie i o różnych orientacjach seksualnych i wypowiedzi niektórych osób w Polsce bardzo mnie raziły. Przeszkadzał mi też seksizm, ukryty pod postacią żartów, podziału ról czy dawnych przyzwyczajeń. Np wg mnie reklama, którą notorycznie słyszałam w radio: ‚pomaganie to męska rzecz synku’ nie powinna mieć miejsca. Mieszkam w Anglii, a tutaj bardzo się przywiązuje wagę do tego typu rzeczy.
Nie będę tu jednak robić najazdów na nasz kraj. Nie wszyscy jego mieszkańcy są krótkowzroczni czy nietolerancyjni i dziękuję im za to.
Z nowo odwiedzonych miejsc w Polsce zakochałam się w ulicy Piotrkowskiej w Łodzi, ponownie w uliczkach i kafejkach krakowskiego Kazimierza, w kawiarni u Kornela w Cieszynie, w pomniku Przechodnie we Wrocławiu i w wystawie prac Beksińskiego na zamku w Sanoku i to są moje zdecydowane TOPs.
Do tego dodam oczywiście obwarzanki krakowskie, oscypek i zapiekanki. Co mi bardzo przeszkadzało to okropne pseudograffiti na prawie każdym budynku w miastach. Kocham murale i widziałam piękne np w Łodzi, ale te bazgroły mają niewiele wspólnego ze sztuką.
Po powrocie z Polski oczywiście musieliśmy pojechać do Francji, do Langwedocji, którą obecnie nazywa się Occitania. To miały być nasze rodzinne wakacje, ale okazało się, że znajomym nie wyszło z ich wyjazdem i zaproponowaliśmy by pojechali z nami. Było super, choć bardzo intensywnie. Właściciel domu, który wynajęliśmy nadał nam tytuł the most adventurous guest bo nawet jednego dnia nie spędziliśmy całkowicie bycząc się na basenie. Wyprawiliśmy się i do Hiszpanii i do Monako, jakbyśmy zrekonstruowali podróż, którą ja i Maciej odbyliśmy 19 lat temu. Dokładnie wtedy zakochaliśmy się w tym regionie i super było pokazać nasze miejsca przyjaciołom. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym kilkakrotnie nie wstała nad ranem by odwiedzić jakieś nowe miejsca. Ten rejon obfituje w urocze małe miasteczka i wioski, a moje najpiękniejsze odkrycie to Minerve i Roqueuburn, o których na pewno niedługo napiszę. Moja rodzina odważnie popłynęła kajakami po rzece Orb, ale ja i woda nie lubimy się za bardzo i zamiast tego wspięłam się na najwyższe wzniesienie w okolicy. Widok miałam cudowny.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy Orlean i muszę przyznać, że poza katedrą to miasto nie rzuciło mnie na kolana.
Za to restauracja z gwiazdką Michelina, w której tam jedliśmy już tak.
Zaraz po powrocie z Francji dołączył do naszej rodziny nowy członek, o którym niedługo napiszę: Joey.
Oczywiście to bardzo skrótowe podsumowanie, mam z tych wakacji tysiące zdjęć, bo w nich ukryta jest moja pamięć. Jeśli nie mam zdjęcia z jakiegoś miejsca to znaczy, że mnie tam nie było.
Ulica, na której mieszkamy ma niezbyt dyplomatyczny przydomek domu starców i jeżdżącą na sygnale karetkę lub korowód pogrzebowy widzimy tu dość często. Większość domów zamieszkują wiekowe małżeństwa, a nawet gdzieniegdzie egzystują pojedynczy staruszkowie, np. obok mnie mieszka samotny siedemdziesięciolatek, a naprzeciwko wszystkowidząca dziewięćdziesięciodwulatka. Przekochana kobitka, która codziennie o tej samej porze, w nausznikach na uszach, wystaje na ulicy oczekując bliższych lub dalszych znajomych by zamienić z nimi choć słowo. Do nas też chętnie zagaduje, np. oznajmiła mi niedawno, że nie podoba jej się szary kolor, którym pomalowałam cegłę na moim domu. Mrugnęła przy tym okiem, wiec już sama nie wiem, czy to był żart, czy naprawdę staruszka ma jakieś ale do mojej paryskiej odmiany szarości. Ale ja nie o tym…
Otóż na początku naszej ulicy jest fryzjer, a w zasadzie po angielsku barber, czyli pan, który strzyże włosy tylko innym panom i robi to w tym właśnie zakładzie już od bardzo dawna, bo od 1973 roku. Odkąd zamieszkaliśmy w tej okolicy mój mąż chodzi do niego regularnie i jest pod wielki wrażeniem człowieka. Mnie tez się zdarzyło zawitać w jego progi, gdy zaprowadziłam tam syna. Starszy pan, ale pamięć ma doskonałą. Już nie trzeba mu mówić, co ma robić, wystarczy zwykle: usual, czyli po naszemu, to, co zawsze.
Pewnego dnia Maciej usadowił się wygodnie na fryzjerskim hotelu pozwalając by sprawne nożyczki usuwały z głowy jego owłosienie, gdy do zakładu wszedł mężczyzna. Powiedział, że zaparkował swój samochód przed wejściem, ale tam jest okropnie ciasno i jedno koło wystaje mu poza linię. Zapytał fryzjera, czy może mieć z tego powodu jakieś problemy? Wyszli razem by ocenić sytuację i wtedy z daleka zobaczyli nadchodzącego parkingowego. Nie było wyjścia, samochód trzeba było przeparkować. Zgrabnie lub mniej zgrabnie manewrując pojazdem wg wskazówek fryzjera, kierowca powoli plasował się w miejsce. W pewnym momencie jednak, nie obliczając dobrze odległości uderzył w stojące z tyłu, czerwone autko. Obaj panowie zamarli.
Po powrocie fryzjera okazało się, że czerwony samochód należy do niego i że kupił on go dokładnie dwa dni temu. Nie był jednak ani zły, ani oburzony, z uśmiechem na ustach przyjął przeprosiny niefortunnego kierowcy, a po jego odejściu nie wyklinał na niego, ani nie krytykował.
Dlaczego o tym opowiadam? Bo żyjemy w czasach, gdzie cierpliwość jest na wykończeniu, stres dyktuje naszymi ruchami i bardzo niewiele osób potrafi zachować zimna krew w momencie, gdy jego nowiuteńki samochód jest obijany przez nieznajomego. Trzeba to docenić.
Gdybym nie była z urodzenia krakowianką, to zrobiłabym wszystko, by zostać wrocławianką. Tak mi się bowiem podoba to miasto, jego atmosfera, ludzie itd. Chodząc po wrocławskich ulicach ma się wrażenie, że świat uśmiecha się do nas, że jest jakby przyjemniejszy, milszy. A to wszystko przez krasnale…
Bo wiecie, że te małe karzełki przybyły nad Odrę dawno dawno temu i osiedliły się tutaj na stałe wraz ze słowiańskimi mieszkańcami tych rejonów. Współżycie układało się różnie, ale po latach, albo i wiekach ludzie i krasnoludki nauczyli się żyć ze sobą w pełnej symbiozie.
By uczcić swoich niewidocznych na co dzień obywateli, miasto Wrocław postanowiło postawić im posag, a w zasadzie wiele posągów. Podobno jest ich już prawie 400. Mnie się udało zebrać może z 40 do kolekcji fotek. Obiecuje sobie odwiedzić Wrocław jeszcze wiele razy i powiększać moją kolekcję.
Wg strony krasnale.pl te małe ludziki pojawiły się w mieście w formie rysunków i graffiti na murach już w latach 80 tych, kiedy ówczesny reżim mocno dawał ludziom popalić. Były one formą protestu. W roku 1988 podobno 20 tys. ludzi w pomarańczowych czapeczkach przeszło ulicami Wrocławia. Potem komunizm upadł i na chwile zapomniano o krasnalach, aż w 2003 roku prezydent miasta przypomniał sobie o nich i odsłonił tablice upamiętniającą ruch krasnali. W 2005 pierwsze krasnoludki pojawiły się na ulicach miasta, a potem ich liczba zaczęła rosnąć jak grzyby po deszczu.
Mam nawet kilka ulubionych, pierwszy to gazeciarz, przed którym stoi filiżanka kawy, drugi to oczywiście mój ukochany Van Gogh, trzecia to feministka walcząca o glosy kobiet, a czwarty to fotograf. Takie małe cząstki mojej osobowosci, moje wewnętrzne krasnale.
Bez przesady mogę napisać, że turyści walą tłumnie do tego miasteczka lądem, wodą i powietrzem. Większość z nich chce zobaczyć imponujący kościół na wzgórzu wybudowany dla tego, który żadnych dóbr materialnych nie chciał. Bogactwem mu były śpiewające ptaki i kwitnące na łące kwiaty:
“Bierzmy przykład ze zwierząt i ptaków, które kiedy otrzymują pokarm, są zadowolone i szukają tylko tego, czego potrzebują z godziny na godzinę. Tak też i człowiek powinien być zadowolony z tego, co jest mu zaledwie umiarkowanie wystarczające do zaspokojenia potrzeb, nie prosząc o nic więcej.” Kwiatki św Franciszka.
Był synem wpływowego kupca i jego młodzieńcze życie pełne było specjalnych przywilejów, które dają pieniądze. Trwonił je, ale i uczył się od ojca jak je na nowo zdobywać. Pewnego jednak dnia wszystko się zmieniło. Bogactwo przestało mieć dla niego wartość i zaczął oddawać je ubogim. Rozgniewanemu ojcu, który wyrzucił mu, że rozdaje jego pieniądze, oddał swoje odzienie. Ubrany tylko w prymitywny, zgrzebny wór odszedł z domu. Według legendy to Bóg do niego przemówił prosząc by naprawił pęknięcia w psującym się, zdegenerowanym kościele. Franciszek, bo o nim mowa zabrał się do pracy. Zaczął od siebie. Nie zmieniał innych na siłę. Założył nowe bractwo, którego jednym z pierwszych postanowień było życie w ubóstwie. Patrząc teraz na bogaty kościół, który dla niego zbudowano w Asyżu, to nie do końca jestem przekonana, czy mu ta naprawa wyszła. Patrząc na to jak instytucja kościoła podchodzi do spraw pedofilii i nadmiernego bogactwa wśród księży, jak tuszuje jedną sprawę za drugą oraz czytając o polowaniach na czarownice, krucjatach, czy inkwizycji to mi tego Franciszka po prostu żal. Przewraca się w grobie.
Muszę jednak oddać sprawiedliwość świątyni, wybudowanej dla chwały Franciszka, ta bazylika jest bardzo piękna. Chwała za to architektom i budowniczym. Idealnie osadzona na zboczach wzgórza Subasio króluje z daleka nad całą okolicą.
Zaprojektowana z rozmachem na życzenie papieża Innocentego IV, jest jednym z najstarszych przykładów sztuki gotyckiej we Włoszech.
Bazylika podzielona jest na dwie kondygnacje, z których wyższa miała służyć dla odprawiania liturgii, a niższa sprawowała funkcję krypty z grobem samego świętego. Górna część słynna jest przede wszystkim ze swoich fresków idących od ołtarza dookoła kościoła zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Namalował je Giotto i jego uczniowie, a jego nowatorskie w tamtych czasach użycie kolorów i realistyczne odtwarzanie postaci zrewolucjonizowało zachodnie malarstwo. Malunki na ścianach przedstawiają sceny z życia świętego Franciszka.
W dolnej części jak już wspomniałam wyżej znajduje się grób Franciszka. I tutaj ciekawostka, lub nawet tajemnica.
Po śmierci Franciszka pochowano go w innym kościele w Asyżu, jednak papież Innocenty IV kanonizował go w bardzo krótkim czasie i zamówił wybudowanie dla niego osobnego kościoła. Spodziewał się, że do świętego, umiłowanego przez biedaków, tłumnie będą ciągnąć pielgrzymki. Tak też było, na Asyż ruszyły tłumy, a odpowiedzialni za kościół i święte zwłoki, wystraszyli się, że jeśli po prostu postawi się przed ołtarzem grób, to zostanie on szybko rozkradziony dla relikwii. Poza tym bardzo, w owych czasach, bano się najazdów Saraceńskich. Dlatego sarkofag z trumną ukryto. Najprawdopodobniej nadzorujący budowę opat kazał ją gdzieś zamurować. Zrobiono to tak dobrze, że nikt go nie znalazł aż do 1818 roku, kiedy to, ówczesny papież wydał zgodę na odszukanie grobu. Dosłownie przekopano cały kościół i wreszcie znaleziono sarkofag z nienaruszonym ciałem świętego, a wraz z nim kilka przedmiotów, między innymi monety, koraliki, pierścień, których przeznaczenia nikt nie potrafił wytłumaczyć. Stworzyło to kilka teorii spiskowych, pogłębionych faktem, że te dziwne przedmioty zniknęły w tajemniczy sposób.
Fascynujące prawda?
Obecnie grobowiec dostępny jest dla pielgrzymów w dolnej części kościoła. Póki co nikt nie próbuje ukraść świętej czaszki.
Przed bazyliką, dla wygody podróżujących do grobu wiernych, w XV wieku dobudowano renesansowy dziedziniec, otoczony kolumnadą, która wg mnie tylko dodała urody i majestyczności miejscu.
Na zakończenie tej krótkiej opowieści o kościele Franciszka w Asyżu szczerze wam polecam udanie się tam wczesnym rankiem. Na ulicach spotkacie tylko lokalnych i idealnie można robić zdjęcia bez foto-bomb w postaci włażących w kadr turystów.
Stow on the Wold położone jest najwyżej ze wszystkich miejscowości w Cotswolds na 244m npm, oraz bardzo nietypowo, bo na skrzyżowaniu siedmiu dróg, w tym tej najstarszej, zbudowanej przez Rzymian zwanej Roman Fosse Way. Jak na małe miasteczko przystało jest tam po prostu romantycznie uroczo. A rozwinęło się ono podobnie jak inne miejscowości w tym rejonie dzięki hodowli owiec i produkcji bardzo dobrej jakości wełnianych materiałów. Duży rynek świadczy o szczególnym znaczeniu miasta w przeszłości. Kiedyś odbywał się na nim słynny w rejonie, a nawet w całym kraju targ. Rocznie sprzedawano około dwadzieścia tysięcy owiec. Nadal wiele się tam dzieje, praktycznie co miesiąc organizowane są różnego rodzaju imprezy, handlowe i nie tylko.
Przyjemnie się spaceruje po rynku i uliczkach, które pamiętają dawne dzieje. Budynki w kolorze pysznego miodu nadają miejscu tego specjalnego charakteru i atmosfery i pewnie opowiedzieć by mogły niejedną historię sprzed wieków. Podobno jeden z tutejszych pubów, The Porch House jest najstarszą ciągle działającą gospodą w całej Anglii, pochodzi według niektórych źródeł z dziesiątego wieku.
Z jednej strony rynku stoi stary kamienny posąg z krzyżem, a po drugiej niesamowita pamiątka z dawnych czasów: dyby służące kiedyś do karania tutejszych złodziei. Taki nieszczęśnik zakuty w żelastwo mógł tam siedzieć bez jedzenia kilka dni, wystawiony na łaskę i niełaskę ludzi, którzy dla zabawy mogli na niego pluć, rzucać kamieniami lub choćby łaskotać godzinami.
Miasteczko to gratka również dla fanów fantastyki, wielbicieli Władcy Pierścieni. Pamiętacie może jak wyglądała Zachodnia Brama do Morii? Niektórzy wierzą, że studiujący w niedalekim Oksfordzie Tolkien przyjeżdżał w te strony i w lokalnym kościele pod wezwaniem św Edwarda znalazł inspiracje. Wielkie dębowe drzwi zachodniej fasady oplata masywny, kamienny portal, obramowany piękni, starymi cisami pamiętającymi czasy Cromwella. Jest to jedno z najbardziej fotografowanych miejsc w całym regionie. Zobaczcie fragment filmu, w którym bractwo odnajduje drzwi przy świetle księżyca, widzicie podobieństwo?
Sam kościół jest wart odwiedzenia. Budowano go na przestrzeni kilku wieków, a jego najstarsze początki są pochodzą z czasów sprzed Wilhelma Zdobywcy.
Mieszkańcy Stow zapraszają do siebie zwłaszcza w maju i październiku, kiedy to odbywa się tutaj popularny Cygański Targ Koni. Sama jeszcze nie byłam, ale kto wie, może za rok.
Na zakończenie polecam jeszcze odwiedzenie małego sklepiku przyklejonego do siedziby burmistrza. Można tam zjeść najlepsze maślane cukierki przypominające w smaku nasze krówki.
Gdy po porannej toalecie wchodziłam rano do kuchni, roześmiany od ucha do ucha, tym swoim psim uśmiechem, witał mnie tuż przy schodach wesoło merdając ogonem. Podobnie mówił dzień dobry schodzącym na dół dzieciom, a one czule nagradzały go pieszczotami, dopóki nie nadszedł czas wyjścia do szkoły. Wiedział, że gdy one pójdą będzie czas na niego. Siedział cierpliwie przy drzwiach gdy ubierałam buty, kurtkę czy sweter w zależności od pogody. Nie musiałam zakładać mu smyczy, choć na wszelki wypadek zawsze brałam ją ze sobą. Podchodził ostrożnie do ulicy, którą mam przed domem i czekał na moje pozwolenie by przejść. Drogę do parku znał dobrze. Szedł powoli parę kroków przede mną, co jakiś czas sprawdzając czy idę za nim lub zatrzymując się gdy jakiś psi zapach przyciągnął jego uwagę i miejsce należało obsikać. W Claire Parku szalał już na całego. Wiedział, że mógł. Cieszył się, gdy spotykał inne psy i mógł je gonić lub tarzać się z nimi w trawie. Od czasu do czasu przystawał szukając mnie wzrokiem, jeśli mnie nie zobaczył przerywał zabawę i ruszał na poszukiwania. Reagował na każdą moją komendę, a nawet na pojedyncze słowa. Moja córka nie mogła się nadziwić, gdy słyszała jak mówię do niego Puffy idziemy w lewo, a on posłusznie skręcał w lewo. Czasami zamiast do Claire chodziliśmy na długie wyprawy wzdłuż rzeki Medway. Uwielbiał to. Zawsze sprawdzał, czy biorę ze sobą zapasową butelkę wody dla niego. Umiał pić z butelki. Nad rzeką gonił kaczki czy inne ptactwo. Bawiło go, że uciekają przed nim, ale gdy kiedyś jakiś gąsior stanął i zasyczał na niego, to Puffy również stanął zdezorientowany. Poziom agresji u niego równał się zero. Nigdy na nikogo nie warczał, nie mówiąc o szczekaniu. Kiedyś zaatakowały go dwa psy, uciekł przed nimi do mnie, ufnie wierząc, że mu pomogę. Na szczęście się udało, ale od tej pory nie zbliżał się do tego rodzaju psów. Gdy jakiś inny przedstawiciel tego gatunku na niego warczał, Puffy nie reagował, tylko obchodził go z daleka.
Razem z Puffym zwiedzaliśmy też Kent. Wskakiwał do auta i jechaliśmy odkrywać nowe parki czy małe miasteczka, w których oczywiście obsikiwał wszystko co mógł i cierpliwie pozował mi do zdjęć.
Kochał z nami podróżować. Na widok walizek w przedpokoju robił się podekscytowany i nie mógł usiedzieć na miejscu. Do auta pakował się zawsze pierwszy. Robiliśmy mu legowisko, na podłodze, między siedzeniami dzieci. To było dla niego najlepsze miejsce na świecie. Mama koleżanki mojej córki śmieje się, że Puffy odwiedził więcej miejsc w Europie, niż ona przez całe swoje czterdziestoletnie życie. Jemu nie zależało, gdzie spał, gdzie chodził na spacery byle tylko być z nami. Gdy jakiś członek naszych wypraw oddalał się i znikał mu z pola widzenia to Puffy robił się niespokojny i poszczekiwał od czasu do czasu. Bo braliśmy go również ze sobą na nasze, coroczne, październikowe wyprawy z przyjaciółmi. Dzięki niemu, niektóre osoby w naszej paczce przestały się bać psów. Puffy najczęściej leżał u naszych stóp. Bardzo rzadko szczekał, np wtedy gdy ktoś pukał do drzwi. Po remoncie domu nigdy nie założyliśmy dzwonka, bo Puffy zawsze dawał znać, że ktoś stoi za drzwiami. Kochał ludzi. Śmieliśmy się nieraz, że nawet włamywacza przywitałby merdaniem ogona.
Kochał zimę i snieg
Niestety nie zawsze mogliśmy go zabrać ze sobą, gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje. Podczas naszej nieobecności zazwyczaj opiekowali się nim bracia mojego męża Artur i Łukasz, za co im serdecznie dziękuję, ale od czasu do czasu pomagali też przyjaciele zwłaszcza Oliwia, Tomek, Miłosz i Kacper. Puffy uwielbiał z nimi zostawać.
Parę miesięcy temu zaczął kuleć i nie chciał już chodzić na długie wędrówki. Potem nawet te krótsze spacery przestały być przyjemnością. Zrobiliśmy mu badania i okazało się, że ma artretyzm, tak typowy dla tego rozmiaru psów. Dostał stosy tabletek i serię zabiegów laserowych, po których wydawało się, że odzyskał wigor. Znów chciał chodzić i cieszyć się byciem z nami. Byliśmy wniebowzięci, że nasze psisko ma, mimo choroby, szansę na w miarę normalne życie. W zeszły weekend dostał biegunki i zaczął wymiotować. Weterynarz dał odpowiednie tabletki i dietetyczne jedzenie, jednak zamiast się poprawiać robiło się coraz gorzej. Pojawiła się krew. Przerażona zawiozłam go ponownie do kliniki i zostawiłam na obserwacje. Już biedny nie mógł chodzić i musiałam go nieść. Po godzinie zadzwonił wet: niestety nie mam dobrej nowiny… nerki wysiadły….Nie docierało do mnie…
Pojechaliśmy całą rodziną się pożegnać. Leżał taki biedny, w letargu, podłączony do kroplówki. Słuchał tego, co do niego mówiliśmy, o tym jakim dobrym był psem i ile dał nam w życiu szczęścia. Gdy wychodziliśmy podniósł głowę i spojrzał na mnie tymi ufnymi oczami. Zostanie mi ten widok na zawsze w pamięci, czy prosił mnie o pomoc, czy miał do mnie żal, że go tam zostawiam, a może te oczy mówiły, że już nie cierpi. Nigdy się już nie dowiem.
Zostały po nim cudowne wspomnienia i olbrzymia pustka…
Chciałam się z wami tym podzielić, by cały świat się dowiedział jakim cudownym był psem.