Zbrodnia w drodze do Aylesford

Każda zbrodnia, w której ktoś umiera jest wielką tragedią. Jednak gdy dziecko zabija dziecko, to jest to podwójnie przerażające. Ciężko uwierzyć, że młoda osoba mogłaby być zdolna do takich czynów. Historia, którą wam opowiem wydarzyła się naprawdę wiosną 1831 r w miejscach, które pokazuję wam na zdjęciach. Richard Taylor miał zaledwie 12 lat. Mieszkał w Stroud ze swoimi rodzicami. Był miłym i mądrym chłopcem na którym zawsze można było polegać. Dlatego też ojciec wysyłał go raz w miesiącu do parafii Aylesford po zapomogę dziewięciu szylingów, którą wypłacali mu tamtejsi księża. Ojciec chłopca miał był kaleką i nie mógł samodzielnie pracować. Za 9 szylingów mógł zapłacić miesięczny czynsz i kupić rodzinie kilka bochenków chleba.

Droga w jedną stronę zajmowała około 3 h. Zazwyczaj Richard brał ze sobą młodszą siostrę, ale tego dnia wolała się bawić w domu. Pogoda była typowo marcowa, więc chłopak był ciepło ubrany i miał rękawiczki, w których to według instrukcji rodzica miał trzymać pieniądze. Drogę do Aylesford chłopak znał dobrze, więc rodzice nie martwili się, że się zgubi, kiedy jednak nadszedł wieczór, a jego ciągle nie było ojciec zaniepokoił się na dobre. Przeczekał noc, a rano sam wyruszył do parafii, gdzie dowiedział się że Richard faktycznie był i odebrał pieniądze. Zaczęto poszukiwania, w których wzięli udział mieszkańcy okolicznych wiosek, ale niestety bezskutecznie.

Dopiero tydzień później jeden z chłopów wybrał się do lasu po chrust i przypadkiem zobaczył się na leżące w lesie ciało. Szybko zawiadomił odpowiednie władze. Choć zwłoki były już w mocnym rozkładzie koroner rozpoznał, że chłopcu zadano cios w szyję i najprawdopodobniej zmarł w męczarniach z wykrwawienia.

Las w marcu

Śledztwo ciągnęło się miesiącami. Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy pewien oficer ze statku Warrior usłyszał, co się stało i stawił się w sądzie by złożyć zeznania. Powiedział, że widział Richarda Taylora danego dnia w godzinach popołudniowych bawiącego się na polu rzepy z dwoma okolicznymi chłopcami, których znał z widzenia. Szybko ustalono, że byli to bracia James (12lat) i John (14lat) Bell, synowie pracownika pubu Blue Bell.

Jeden z pubów o nazwie Bell, w którym mógł pracować ojciec chłopców. Drugi niestety już nie istnieje.

Chłopców oraz ich ojca aresztowano i rozpoczęły się przesłuchania. Bracia potwierdzili, że widzieli Richarda wracającego z parafii w Aylesford. Według ich relacji udali się wspólnie na pole rzepy, by zerwać sobie kilka warzyw i zaspokoić głód. Przepytywano ich osobno i większość faktów pokrywała się ze sobą. Poza jednym. Na pytanie który z nich wziął ze sobą nóż bracia wskazali siebie wzajemnie. Podejrzliwy sędzia zaczął mocno drążyć. Zadawał pytanie za pytaniem i bracia w końcu zaczęli się mylić w zeznaniach.

Bracia James i John Bell

Zwłaszcza młodszego wzięto pod presję i w końcu pękł. Opowiedział jak to z bratem zaplanowali kradzież i morderstwo i specjalnie sprowadzili Richarda ze ścieżki do lasu. To starszy John dokonał zbrodni. Chciał podciąć Richardowi gardło ale było to trudniejsze niż się wydawało. Dźgnął go w szyję przeciągając nożem. Gdy chłopak dogorywał John odciął rękawiczkę i zabrał pieniądze. Mimo iż morderca był małoletni został skazany na karę śmierci. Nie miał nawet 15 lat, ale w tamtych czasach to nie miało znaczenia, dzieci karano równie surowo jak dorosłych. Wyrok na chłopcu wykonano 1 sierpnia 1831 r. przed więzieniem w Maidstone. Po raz pierwszy użyto wtedy nowego rodzaju szubienicy. Wcześniej delikwenci skazani na śmierć przez powieszenie umierali w długich męczarniach dusząc się od uścisku na szyi. Nowa szubienica miała zapadnię i skazany umierał szybko, bardziej w wyniku złamania karku spowodowanego spadkiem niż uduszenia . Egzekucja Johna Bell była publiczna. Dziesięć tysięcy ludzi stawiło się przed więzieniem by oglądać jak umiera młody morderca.

Więzienie w Maidstone stan obecny.

Miejsce nietypowe – Mauzoleum Darnley

Jest to jedno z takich miejc, co intrygują. Przeczytałam o nim w jednej z lokalnych gazet i oczywiście pojechałam tam od razu. Znalezienie miejsca nie jest takie proste. Mauzoleum znajduje się na obrzeżach miejscowości Cobham, a dokładnie wśród tutejszych lasów Cobham Woods.

Auto najlepiej zostawić na małym parkingu przy końcu  ulicy Lodge Lane w Cobham i iść wyznaczoną ścieżką, około 20 min przed siebie. Na szczęście droga jest prosta, a przede wszystkim bardzo malownicza wśród drzew, krzewów i polanek. Na jej końcu jak wisienka na torcie króluje grobowiec. 

Według wikipedii postawił go w 1783 roku Earl of Darney, po tym jak okazało się, że nie ma miejsca na jego pochówek w katedrze Westminster Abbey w Londynie. Postanowił być jak Cheops i wybudować swoją własną piramidę na terenie własnych włości. Z jakiegoś jednak powodu nigdy nie spoczął tam na wieczny odpoczynek. Mauzoleum zostało porzucone jak uwiedziona na jedną noc kochanka. Mijały lata i grobowiec popadał w coraz większą ruinę. Na szczęście dla tej budowli i dla nas,  w Wielkiej Brytanii istnieje charytatywna  organizacja National Trust, o której wielokrotnie już wam wspominałam, która zajmuje się historycznymi budynkami. Zdobyła ona środki, z pomocą lokalnych władz, by ten kamienny, stożkowaty zabytek podnieść z ruiny. Jeśli tu kiedyś traficie to polecam dokładnie przyjrzeć się płaskorzeźbom, którymi ozdobione są ściany. Przedstawiają głównie symbole śmierci, ale szczerze powiedziawszy otoczenie nie sprzyja śmiertelnym rozmyślaniom. Wręcz przeciwnie, życie chłonie się tu pełną piersią. 

Penshurst

WIOSKA

Penshurst to mała, dziewicza wioska, pięknie położona pomiędzy dwiema rzekami na terenie znanym jako „Weald of Kent” (jest obszar o wybitnych walorach przyrodniczych). Miejscowość słynie przede wszystkim z ufortyfikowanego kompleksu pałacowego, należącego niegdyś do Henryka VIII, a później do potężnej rodziny Sidney. Ale o tym budynku napisze kiedyś osobny tekst. Dużo turystów przyjeżdża jedynie by zwiedzić ten budynek, a pomijają wioskę. Według mnie to błąd, bo choć maleńka, jest bardzo urocza i idealna na mały spacerek, oraz herbatkę w tutejszej herbaciarni. Niektóre budynki pamiętają samego Henryka i królową Elżbietę.

W centrum wioski stoi imponujący hotel Leicester Arms, kiedyś jeden z domów rodziny Sidney. 

Gdy tu trafiłam po raz pierwszy rzucił mi się w oczy mały zakątek, w kształcie podkowy ułożonej z historycznych budynków z muru pruskiego.

To Leicester Square, miejsce, które powoduje jakbyśmy nagle przenieśli się w czasie. Jego bok stanowi stary Dom Gildii, zbudowany w XVI wieku, a od tylu zamyka plac drewniany łuk, przez który przechodzi się na znajdujący się obok kościoła cmentarz. Polecam dokładnie przyjrzeć się tym budynkom. Kryją w sobie tajemnice przeszłości. 

KOŚCIÓŁ ŚW. JANA

Ten piękny, zabytkowy budynek klasy I ma historię sięgającą 1115 roku, a w tym miejscu prawdopodobnie znajdowała się znacznie wcześniejsza, saksońska świątynia. Pierwszego proboszcza ustanowił tu w 1170 roku sam arcybiskup Thomas Beckett, zanim go zamordowano na rozkaz króla w katedrze w Canterbury. Średniowieczny kościół został gruntownie odrestaurowany przez George’a Gilberta Scotta w 1864 roku, w wyniku czego duża część wnętrza ma typowo wiktoriański charakter.

W środku najciekawszym elementem jest Kaplica Sidney, w której znajdują się pomniki poświęcone członkom tej rodziny. Najstarszym posągiem jest mocno podniszczona podobizna Stephena de Pencestera z 13 wieku. O wiele bardziej ozdobny jest grób Sir Williama Sidneya (zm. 1554), dziadka elżbietańskiego poety Sir Philipa Sidneya. Natomiast jeden z krzyży upamiętnia Thomasa Bullayena (Bullena), brata królowej Anny Boleyn. Jak widać, pisownia w czasach Tudorów była niekonsekwentna.

CMENTARZ 

Na cmentarzu kościelnym w Penshurst, zaraz przy wejściu od strony Leicester Square, pod cisem po prawej stronie znajduje się ledwo czytelny grób.

To jest miejsce spoczynku Richarda Saxa, który został brutalnie zamordowany 1 lutego 1813 roku przez swojego dzierżawcę Henry’ego Langridge’a, robotnika z posiadłości w Fordcombe. Dziewięcioletni syn Henryka był świadkiem i zeznawał przeciwko ojcu w sądzie. Henry był znany ze swojego temperamentu i przemocy nawet we własnej rodzinie.

STÓŁ DOLE

Na cmentarzu przykościelnym, w pobliżu południowej kruchty, stoi średniowieczny stół zasiłkowy, przypominający grobowiec nazwany stone dole.  Były to kamienne stoły lub półki, umieszczane zwykle w kruchtach kościelnych, rzadziej na cmentarzach. Od średniowiecza do XVI lub XVII wieku służyły one do rozliczania kontraktów i spłaty długów, zapisów, dziesięcin i składek kościelnych. Używano ich także do rozdawania pieniędzy lub chleba potrzebującym w parafii oraz podróżnym potrzebującym pomocy. Do dzisiaj zachowało się ich bardzo niewiele. Mamy szczęście, że jeden z nich zachował się w Kencie. 

HERBACIARNIA FIR TREE TEA HOUSE (czyli herbaciarnia pod sosną)

Przy głównej drodze, tuz zaraz za siedziba lokalnych władz, czyli za Village Hall znajduje się kolejny piękny budynek, który przetrwał do naszych czasów. Pamięta czasy Tudorów. W środku zobaczycie piękne oryginalne pozostałości tamtych dni jak belki, kominek, drewnianą podłogę. Polecam napić się tam herbatki i zjeść ciasteczko. Miejsce to działa jako kafejka już od lat 30. XX w. Pięć stolików wewnątrz zrobione są ze starej sosny, która kiedyś górowała nad tym budynkiem, stąd nazwa.

MALWY

Niewielkim tudorowskim domkom w Penshurst uroku dodają obrastające je kolorowe malwy. Prawdziwie królewskie rośliny. Są pewnego rodzaju kolejnym symbolem angielskości. Przed jednym z domków czasami stoi stolik, a na nim wystawione widokówki oraz małe torebeczki z nasionami malw.

Całkowita samoobsługa i jaka wiara w człowieka. Pieniążki, jeśli chcemy kupić, wrzuca się przez dziurę na listy w drzwiach jednego z budynków. Ponieważ zawsze marzyłam, by mieć malwy w ogródku kupiłam małą paczuszkę, zobaczymy czy się przyjmą. 

DICKENS FESTIWAL W ROCHESTER

Miałam niesamowitą przyjemność, w zeszły weekend, przenieść się w czasie do wiktoriańskiej Anglii, kiedy to na ulicach miast królowały długie suknie z falbanami i fiszbinami, panowie nosili wysokie kapelusze i eleganckie szale pod szyją. 399A9009a3a1

Wszystko to w małym miasteczku Rochester w południowo wschodniej Anglii. Najsłynniejszym mieszkańcem tej miejscowości był Karol Dickens i to właśnie postaci z jego książek ożyły na chwile by pokazać nam tamtejszy świat. Oczywiście Dickens to nie tylko piękne opowieści o wiktoriańskich domach i gentlemanach, to także bieda i złe charaktery. Dlatego na ulicach Rochester spotkać można było starców ze skrzywionymi nosami, wyrzuty sumienia w postaci duchów z Opowieści Wigilijnej, drobnych złodziejaszków, pijaków czy brudnych kominiarzy.

399A9175399A9482399A9053399A9273399A9262399A8970a4

 Było kolorowo i przerażająco zarazem. Dickens we własnej osobie rozpoczął imprezę przemawiając przed domem pielgrzyma i opowiadając o sobie i wiktoriańskiej Anglii. 

Festiwal Dickensa odbywa się w Rochester co roku w pierwszy weekend grudnia. Połączony się ze świątecznym kiermaszem, na dziedzińcu zamku.

Jesli chcecie sie wiecej dowiedziec o Rochester to zapraszam do mojego tekstu https://dee4di.com/2016/01/06/16-powodow-dla-ktorych-warto-odwiedzic-rochester/

A TU JESZCZE KILKA FOTEK:

collagea6a5a2a2

 

 

Cheese Fest w moim Kent

Jedliście kiedyś macaroni cheese na śniadanie? To taka amerykańska potrawa, makaron z sosem serowym. Mnie się to przydarzyło w ostatni weekend, ale to nie był taki zwykły sos, bo kucharz ugotowany makaron włożył do wielkiego serowego koła i dobrze natarł, a na wierzch położył uduszone, pięknie pachnące pieczarki.collage cheese wheel  Byłam w raju. Serowym raju. Bardzo niedaleko mnie, na terenie Kent Showground zorganizowano po raz pierwszy Festiwal Sera (CHEESE FEST). Zaproszono niezależnych producentów i sprzedawców z całego kraju. Mimo, że Anglia z sera nie słynie, to naprawdę było w czym wybierać, od tradycyjnego angielskiego cheddara, poprzez produkowane tutaj sery podpuszczkowe, stiltony,  podobne do aksamitu roztopione raclette, do smażonych paluszków z mozzarelli lub frytek z halloumi. Byli również producenci z innych krajów. Mogliśmy testować do bólu. collage testowanieRodzajów były setki. Odkryliśmy sery o których nie mieliśmy pojęcia, np czarne z dodatkiem węgla. Pokażę wam kilka zdjęć i założę się, że nie powstrzymacie lecącej ślinki. Nam spodobały się dwa stoiska jeden z różnymi rodzajami cheddara ( z prosecco, z truskawkami, mango, whisky, imbirem itd) a drugie stoisko z tzw bombami z Lancashire. collage serycollage sery1

 Osoby o słodkim podniebieniu też miały w czym wybierać, bo było stoisko z niebiańskimi sernikami i tradycyjnymi fudges angielskimi czyli czymś w rodzaju naszych kruchych krówek. collage sernikPomiędzy  jednym kawałkiem sera, a drugim przepłukiwaliśmy gardła było przy pomocy wina lub piwa od lokalnych producentów. Poza serowymi przysmakami znalazło się parę innych delikatesów, były najprawdziwsze trufle, których cena zachwycała bardziej niż niejeden ser, oliwki jako dodatek do fety, siatki na zakupy, kiełbaski, angielskie pies  czy wędzony czosnek, co było dla mnie nowością, bo nie mam pojęcia jak i z czym się to je. collage czosnekcollage inne rzeczycollage inne rzeczy1

Jakby tych atrakcji było mało o swoim serowym biznesie opowiadał nam angielski aktor – kucharz Sean Wilson, znany z brytyjskich seriali, zwłaszcza z Coronation Street.collage Sean Wilson

 

Nucleus – oaza w Chatham

               Chatham, małe miasteczko w południowo wschodniej Anglii nie słynie ani z kulinarnego podniebienia, ani z artystycznych działalności, a jednak na tej kulinarnej pustyni pojawiła się oaza, jak sami o sobie piszą, w postaci kafejki pod kosmicznie brzmiącą nazwą Nucleus. Założone przez ludzi o artystycznych duszach skupia w sobie kulturalne centrum, restaurację, kawiarnię i bar w jednym. Serwuje świeżo przyrządzone z lokalnych produktów potrawy i napoje z całego świata.

Nucleus (1)

Wejście pasażem

 

Postanowiłam sobie stworzyć katalog moich kafejek i restauracji w Kencie i podzielić się z wami moją opinią na temat tych miejsc, bo czasami jest tak, że chciałoby się gdzieś pójść, a nie ma gdzie. Może komuś coś podpowiem w ten sposób.

 

Nazwa „Nucleus” została wybrana tak, aby odzwierciedlać cel miejsca, jako kreatywne jądro czyli centrum, dla mieszkańców o podobnie wysublimowanych gustach z okolicznych miasteczek. Jest to innowacyjny ośrodek, oferujący przestrzeń do spotkań dla artystycznych umysłów i kulinarnych koneserów: można tam oglądać wytwory sztuki nowoczesnej przy lampce pysznego wina z lokalnych, kentowskich winnic, można wypić świeżo parzoną aromatyczną kawę słuchając recytacji miejscowych poetów, ale przede wszystkim można dobrze zjeść.

 

Nucleus (20)Nucleus (10)

Nucleus specjalizuje się w głównie w potrawach i przystawkach lżejszych, przeznaczonych na angielski lunch: są to zupy, kanapki, sałatki, tosty, różnego rodzaju zapiekanki, ale nie zabrakło też cięższego kalibru w postaci pysznego ważącego 6 uncji burgera lub krwistego steka.

 

Nucleus (18)Nucleus (15)Nucleus (16)

Większość produktów kupowana jest od lokalnych dostawców i gospodarstw w Kent i innych okolicznych hrabstwach, dzięki czemu żywność nie jest długo transportowana i nie traci na jakości, a Nucleus przyczynia się tym do wspierania lokalnej gospodarki.

Nucleus (20)Nucleus jest przytulną kawiarnią, o europejskim klimacie, z francuskimi, włoskimi daniami w karcie. Ma prawdziwie śródziemnomorski taras, otoczony palmami, podgrzewany kominkami w chłodne dni. Obsługa jest zawsze dobrze poinformowana, miła i służy pomocą zarówno w temacie jedzenia, jak i sztuki. Nucleus jest dla mnie i moich przyjaciółek miejscem, gdzie możemy dzielić się naszymi wrażeniami z życia i delektować na przykład bagietką z brie.

Menu Nucleus menu

Tel – 01634 406971

Nucleus Arts Centre, 272 High Street, Chatham, Kent, ME4 4BP

 

Zamek, którego nie ma

Mieliście kiedyś tak, że jedziecie samochodem, przejeżdżacie przez nieznaną wioskę i nagle jakaś siła wyższa każe wam się zatrzymać, bo jest ładnie? Mnie się to ostatnio przytrafiło. Miejscowość nazywa się Hadlow. Stanęłam, bo wydawało mi się, że zobaczyłam zamek, choć jak się okazało zamku już nie ma. 399A8604Pozostała po nim brama i wysoka, niezwykle intrygująco wyglądająca wieża. Niezwykle, bo wśród pól i ogrodów Kentu nie spodziewałam się zobaczyć strzelistej wieżyczki, zupełnie jak budowle z Oksfordu. Zatrzymałam się i oczywiście sięgnęłam po telefon z wujkiem Google na ekranie. Okazało się, że wioska jest bardzo stara. W średniowieczu istniał tutaj dwór należący do Braci Szpitalników, a później wybudowano zamek, z którego ostały się, jak już wspomniałam, wieża i brama. Zamek zburzono w 20 wieku, wieża przetrwała, bo już wtedy wpisana była na listę zabytków. Niestety nie ma do niej żadnego dostępu, bo posiadłość znajduje się w rękach prywatnych. Niemniej warto ją zobaczyć choćby z daleka.399A8616

Poza pozostałościami zamku polecam spacer do lokalnego kościoła pod wezwaniem Marii. Typowy angielski kościółek, zbudowany z kentowskiego wapienia pamięta czasy sprzed najazdu Normanów. Jest uroczy.399A8608 Otoczony drzewami i cmentarzem, wśród których można sobie chodzić i rozmyślać o minionych czasach, a później po tak nakarmionej duszy, można nakarmić i ciało w lokalnej piekarni. Niestety w Anglii coraz mniej jest wiosek i miast, w których można znaleźć sklepy piekące na miejscu własny chleb. Hadlow jest jednym z tych miejsc.399A8631

Obecnie wioska jest spokojnym miejscem, niewiele się tu dzieje, a na mapie widnieje przede wszystkim ze względu na istniejącą tu od dawna głośną szkołą rolniczą. Na przełomie XIX i XX wieku było tu gwarno i ruchliwie. W wiosce działały dwa potężne browary produkujący angielskie ales z Hadlow. Niestety schyłek XX wieku zobaczył ich upadek. 399A8602Pozostałości po nich, piękne budynki, ze strzelistymi dachami zamieniono na mieszkania. Podobny los spotkał działające na rzece Bourne młyny. Choć jeden z nich został rozebrany na części, a następnie przeniesiony do skansenu w Sandling, o którym pisałam tutaj: Muzeum of Kent Life

Spędziłam w Hadlow chyba tylko godzinę. W lokalnym sklepie kupiłam świeże zioła, a w piekarni chlebek, co mnie niezwykle ucieszyło. I pojechałam dalej, ale jeśli będziecie kiedyś przejeżdżać przez wioskę to zatrzymajcie się na parę chwil. Warto

Tonbridge

Pewnie już wiecie, ze mam dużą słabość do małych miasteczek, zwłaszcza tych z wielowiekową historią. Lubię te angielskie i te francuskie, choć chyba w każdym kraju można znaleźć prawdziwe perełki.

O Tonbridge w angielskim Kent, słyszałam wielokrotnie, że urocze, ale przede wszystkim, że jest drogie do mieszkania, bo ceny domów lansują się w czołówce krajowej.  Mimo, że od Maidstone do Tonbridge jest tylko pół godziny, jakoś nigdy nie było mi „po drodze”. Aż pewnego dnia moja dentystka wysłała mnie tam na badania. Specjalnie pojechałam wcześniej i zostałam w miasteczku dłużej, by powłóczyć się po jego uliczkach i zakamarkach. Szczerze, to myślałam, że się poważnie zakocham, a tymczasem tylko w niektórych miejscach serduszko mocniej zabiło. Zabrakło mi w tym mieście duszy, bo tak nazywam, spokojnie, pozbawione zgiełku miejsca w centrum miasta. Główna ulica nie jest niestety wyłączona z ruchu samochodowego i daje się to poważnie odczuć. Już pominę fakt, że nie można zrobić zdjęcia bez auta w tle, lub nawet na pierwszym planie. Samochody, przed pięknymi budynkami to moja zmora. collage miastoA Tonbridge tych budynków trochę ma, bo historię ma bogatą. Miasteczko wyrosło w miejscu naturalnego skrzyżowania, gdzie porywista i dzika rzeka Medway zwęża się tworząc naturalny bród. Przechodziła tędy trasa pomiędzy Londynem, a miasteczkiem nad kanałem La Manche, Rye.  Wilhelm Zdobywca nadał tutejsze ziemie jednemu ze swoich wiernych rycerzy, który na początku rezydował w pobliskim zamku w Hadlow, (o której to miejscowości napiszę niedługo). W 11 wieku wybudowano w Tonbridge zamek, z którego najlepiej zachowała się brama wjazdowa. Tam właśnie skierowałam swoje kroki. Było to o tyle proste, że przed samą bramą jest duży, wygodny parking. collage zamek Weszłam przez bramę i pospacerowałam po dziedzińcu. Było zimno, ale słoneczko przegrzewało cudnie, tworząc na powierzchni wyraźne cienie o niesamowitych kształtach. Zrobiłam parę zdjęć. Ustawiłam aparat nisko, na ziemi, by zrobić taką panoramę od dołu i wtedy poczułam, że ktoś na mnie patrzy. W momencie, gdy już naciskałam przycisk, piękna modelka (a może to był model, nie znam się) weszła mi w obiektyw. Tonbridge (24)A po chwili zostałam otoczona przez jej/jego siostry i braci. Szare wiewiórki są tam bardzo przyzwyczajone do ludzkiej obecności, a chyba nawet liczą na jakieś smakołyki, niestety na mnie się zawiodły i po chwili odeszły do swoich zajęć. Z dziedzińca zamkowego jest bardzo ładny widok na rzekę i to właśnie tam można znaleźć zaciszne schronienie od hałasu ulicznego. Spacer wzdłuż rzeki jest bardzo przyjemny. collage rzeka

Po włóczędze po zamku i nad rzeką wróciłam na ulice miasteczka. Z góry widziałam przyjemny kościółek i postanowiłam go odnaleźć. Był ukryty wśród uliczek po drugiej stronie High Street. Weszłam do środka, ale właśnie odbywał się koncert kolęd śpiewanych przez dzieci z lokalnej szkoły, więc zaniechałam zwiedzania. Posłuchałam chwilkę. Dzieci brzmiały wzruszająco. Miedzy innymi za te piękne koncerty w kościołach i słynnych miejscach lubię angielskie święta. collage kościół

Powłóczyłam się jeszcze po High Street zachwycając się powykrzywianymi, biało-czarnymi domami z czasów Tudorów, które pięknie zdobią miasteczko. Największe wrażenie zrobił na mnie Chequers Inn, przede wszystkim, dlatego, że z jego logo dyndała mi nad głową najprawdziwsza pętla szubieniczna. Tonbridge (47) Z tego, co później wyczytałam, w tym piętnastowiecznym domu pobierano opłaty dla rezydującego księcia, a w pokoju na pierwszym piętrze rezydował sędzia. W Chequers regularnie nie tylko wyznaczano kary, ale i je egzekwowano, np. chłostę. W XVI wieku spalono tutaj na stosie dwie kobiety, jedna za przekonania religijne, a drugą za otrucie męża.  Pętla na dębowym kiju była znakiem rozpoznawczym, ku przestrodze. Mnie ciarki przeszły po grzbiecie.collage chequers

Drugim budynkiem zasługującym na uwagę jest Port Reeve’s House, na który natknęłam się idąc w stronę kościoła. Jest to najstarszy budynek w mieście. W swej bogatej przeszłości służył, jako zajazd, sklep, dom mieszkalny. W czasie drugiej wojny światowej został poważnie uszkodzony przez bombardujących Niemców, ale na szczęście go z precyzją odrestaurowano.  Obecnie znajduje się w prywatnych rękach.collage Port Reeve_s House

Jeszcze mogłabym wymienić, co najmniej kilka takich historycznych budynków, ale nie chcę was zanudzać. Czy warto pojechać do Tonbridge? Jeśli ktoś lubi historię i czasy Tudorów to warto, jeśli ktoś szuka małego, rozkosznego miasteczka o spokojnej duszy, to może się rozczarować. Mnie się podobało, ale spędziłam tu pół dnia i mieszkam 30 minut stąd. Przyjeżdżającym z daleka radzę zrobić sobie tour po kentowskich miasteczkach i odwiedzić kilka z nich, dla jednego Tonbridge chyba szkoda czasu,

Weekend w Hastings

Listopad i grudzień nie sprzyjają wycieczkom po Anglii, bo deszczowo i zimno, ale czasami by się chciało wyskoczyć na weekend, tylko we dwoje. Czyż nie? My tak czasami mamy. Nie chcieliśmy jechać daleko, ale z drugiej strony chcieliśmy odwiedzić miejsce, w którym jeszcze nie byliśmy. Padło na Hastings. Miasteczko znane na całym świecie, nie ze względu na swoją urodę, ale na bitwę, jaka tu się rozegrała przed wiekami. Chyba po raz pierwszy i ostatni Wyspy Brytyjskie (choć wtedy jeszcze tak się nie nazywały) zostały podbite przez najeźdźcę z zewnątrz. Wilhelm, nazwany na cześć tego zwycięstwa Zdobywcą przybył tutaj z sąsiedniej Normandii i zapoczątkował nową dynastię i nową erę, normańską, w dziejach Anglii.
Wyjechaliśmy w sobotę rano, pierwsze kroki kierując do angielskich winnic Carr Taylor. Pewnie popukacie się w głowę, bo kto o zdrowych zmysłach zwiedza winnice w listopadzie? Jednak okazało się, że takich jak my, było więcej. Parę dni przed wyjazdem zarezerwowaliśmy sobie tour po winnicy, ale nie byliśmy nim zachwyceni. Za mało widzieliśmy, za bardzo było przegadane. 399A2342Przewodnik opowiadał dużo, wręcz za dużo, o rodzinie Carr Taylor i ich ambicjach wyprodukowania super dobrego, angielskiego wina. Udało się tylko w pewnym stopniu. Dzięki ocieplaniu się temperatury, angielskie winnice, w których ziemia i mikroklimat są podobne do tego w Szampanii, produkują coraz lepsze wina musujące. I muszę przyznać, że nawet nam smakowały. Po obejściu zabudowań gospodarczych i zobaczeniu z daleka krzewów winogron zaproszono nas na degustację i lunch. I to był punkt kulminacyjny wyprawy. Jedzenie było wyborne, zwłaszcza sery, których miłośniczką jestem okropną. Wszystko było świeże i naprawdę wysokiej jakości. Co prawda, wolałabym do przepłukania gardła jakiegoś grzańca, bo zmarzliśmy stojąc na zagrodzie i słuchając  nudnego gaworzenia naszego przewodnika. Bąbelki, które nam podano zbyt mocno kojarzą mi się z ciepłą pogodą i piknikiem na trawie. Po lunchu zakupiliśmy jeszcze kilka pamiątek, w postaci musującej i pojechaliśmy dalej. Byliśmy najedzeni i mieliśmy dużo czasu do kolacji, dlatego pojechaliśmy odwiedzić miejsce słynnej bitwy w 1066. Myślę, że jest to jedyna data z historii, która pamięta każdy Brytyjczyk, coś alla nasz 1410. Zostało po niej wielkie zielone pole, ale miło było postać w miejscu, gdzie 951 lat temu zawzięcie walczyli z najeźdźcą przodkowie dzisiejszych brytyjczyków. Oddaliśmy im hołd w myślach i po 10 minutach jazdy samochodem byliśmy nad morzem w okolicach naszego hotelu The Landsdowne Hotel. 399A2418Mimo lekkiej mżawki zostawiliśmy rzeczy w pokoju i ruszyliśmy na spacer po miasteczku, które dzięki spektakularnemu połączeniu wybrzeża i krajobrazu, pamiątek z przeszłości, interesującej architektury dla każdego ma coś do zaoferowania. Nam najbardziej podobała nam się ulica św Jerzego (George Street), wypełniona dziwacznymi sklepami, od antycznych eksponatów po skarby shabby chic, uroczymi kawiarenkami, restauracjami, pubami i tradycyjnymi sklepami z pamiątkami. Jakbyśmy się przenieśli w inną epokę lub krainę żywcem z bajki. 399A2453-3collage shops
Hastings jest bardzo kosmopolitycznym miastem. Ma największą w Europie, bazująca na plaży flotę rybacką oraz, pozostałości pierwszego w Anglii zamku, zbudowanego przez Williama z Normandii. Ruiny dumnie królują na wzgórzu nad miastem. Można się tam wybrać na spacer wyznaczonym traktem, lub wjechać czymś w rodzaju linowego tramwaju. My niestety spóźniliśmy się na ostatni kurs, który w porze jesienno zimowej odjeżdża o 4. I nie dane nam było zobaczyć, podobno cudownego widoku na miasteczko. W zamian, by się rozgrzać weszliśmy do pubu Ye Olde Pumphouse. collage pub ye oldeSkusiła nas wywieszka na drzwiach przedstawiająca parujące grzane winko. Lokal był cudowny w środku, sam Harry Potter nie powstydziłby się wypić piwka tutaj. Może nawet pili by razem z Jackiem Sparrow z Karaibów, bo pub ma bardzo dużo detali nawiązujących do piratów i wypraw morskich. Po kilku drinkach byliśmy gotowi na kolację. Początkowo upierałam się, że chcę zjeść w jednej z restauracyjek z morskim jedzeniem, z którego przecież Hastings słynie, ale mój mąż przyprowadził mnie do malutkiej, uroczej włoskiej knajpki Rustico Italiano i dałam się skusić. 399A2578Nie pożałowałam. Jedzenie było pyszne, jakbyśmy się nagle przenieśli do Neapolu. Pizza była autentycznie włoska w smaku, niczego nie było za dużo, proporcje idealnie zachowane, ciasto chrupiące, miękkie, ale nie gumowe. Składniki na pizzy były świeże i aromatyczne, a kawa i canoli sprawiły, że znaleźliśmy się w słodkim niebie. Do tego przyjazna obsługa zdecydowanie zasłużyła na wzmiankę. Nie chcieliśmy stamtąd wychodzić, było nam dobrze jak u włoskiej mamy. Niestety wszystko co dobre…
Wróciliśmy do hotelu dobrze po północy. Pani, która pracuje w recepcji zapytała o nasze wrażenia i opowiedziała nam kilka szczegółów o Hastings. Była miła i konkretna. Nie napisałam wcześniej, że pomogła nam z parkingiem, bo niestety mieliśmy problemy ze znalezieniem miejsca. Ona też nam powiedziała, że właścicielami hotelu są Polacy. Brawo nasi, bo hotel jest naprawdę uroczy, zadbany i dobrze się nami opiekowano. Do tego cena nie zwala z nóg. Zdecydowanie polecam The Landsdowne Hotel. Spało się naprawdę wygodnie z widokiem na morze.
Rano obudziłam się przed wschodem słońca, jak to mam w zwyczaju i poszłam łapać je aparatem. Nawet nieźle mi wyszło. collage morze
Później poszliśmy na długi spacer po Stade, jak nazywa się część wybrzeża, od ponad tysiąca lat używana do trzymania łódek rybackich, rodzaj portu. Słowo stade pochodzi z języka sasów i oznacza miejsce lądowania. Część Stade zabudowana jest tzw net shop, czyli sklepami sieciowymi w dosłownym tłumaczeniu, ale z internetem nie ma to nic wspólnego, ani nawet z żadną znana siecią sklepów. Chodzi o zwyczajną sieć rybacką. Budynki te są smukłe, drewniane, wysokie na trzy piętra, pomalowane smołą na czarno, stojące w równych rzędach na plaży, zbudowane w dziewiętnastym wieku w celu zapewnienia schronienia odpornego na warunki atmosferyczne dla sprzętu rybackiego. 399A2524Pierwotnie były budowane na słupach, aby uchronić przed wodą w czasie przypływu, jednak przez lata na plaży morze naniosło coraz więcej żwiru i samo się cofnęło i woda nie dociera już do chat. Powiem wam, że te czarne budynki wyglądają bardzo oryginalnie, chyba nie widziałam nic takiego podczas moich podróży. Po latach popadania w ruinę zostały bardzo ładnie odnowione przez władze miasta. 399A2528Ogólnie widać, że lokalne władze przykładają dużą wagę by pomóc wyjść Hastings z letargu. W XIX był to bardzo modny, nadmorski resort dla Anglików, jednak Unia Europejska i tanie linie lotnicze przyniosły spadek jego popularności. Brytyjczyków zaczęły przyciągać ciepłe plaże zamorskich krajów. Jednak na każdym kroku widać, że w miasteczku dużo się dzieje: odbywają się tu targi morskiej żywności i wina, festiwale i pokazy muzyki jazzowej. Odnowione zostały historyczne budynki i otworzyło się dużo ciekawych restauracji, serwujących jedzenie z całego świata. Zdecydowanie Hastings jest idealnym miejscem na weekendowy wypad. My pewnie już tam nie pojedziemy ponownie, bo w Anglii jest dużo innych miejsc, w których jeszcze nie byliśmy, ale wam serdecznie polecamy.