T jak trasa objazdowa po Szkocji

Wracam do alfabetu, jeszcze kilka literek zostało, a okropnie rozciągnęło mi się to pisanie w czasie. Poprzednio naskrobałam o naszym ślubie, który wzięliśmy w pewien lutowy poranek 2002 roku. Naturalną koleją rzeczy po weselu powinien być miesiąc miodowy. Nie wiem, czy naszą eskapadę można nazwać aż tak hucznie, bo kto mógłby sobie pozwolić na miesiąc wolnego z pracy i oczywiście nie odbyło się jak to pokazują na filmach, od razu z wesela wskakujemy do auta i wio! Niestety nie, musieliśmy poczekać do sierpnia. Bo dopiero wtedy dostaliśmy urlopy z pracy.

Naszą miodową destynacją okazała się Szkocja. Nie żadne Karaiby czy Egipt. Czasy były inne, by mieszkać i pracować legalnie w UK musieliśmy mieć wizy i my właśnie wysłaliśmy odpowiednie formy, wraz z naszymi z paszportami do Urzędu Celnego. I nie myślcie, że odpowiedź przychodziła po tygodniu. Byliśmy bez możliwości opuszczenia wysp brytyjskich przez prawie rok. Ale nawet przez chwilę nie żałowaliśmy wyboru. Naszym pierwszym samochodem jaki kupiliśmy na wyspach był Rover rocznik 1996, ze skórzanymi siedzeniami i drewnianym obiciem w drzwiach,dla nas prawdziwe cudeńko. Stary, ale jary, jak to mówią i to nim przejechaliśmy całą  Anglię aż do angielskich Mazur czyli do Lake District. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Keswick, gdzie jest świetne lokalne muzeum poświęcone Beatrix Potter. Znacie tą autorkę przygód Królika Petera (Peter Rabbit) i innych?

Było tam bajecznie. Po raz pierwszy nocowaliśmy w angielskim B&B i jedliśmy rano angielskie śniadanie z innymi gośćmi hotelu. Nie pamiętam tych ludzi zupełnie. Pamiętam za to uczucie okropnej tremy i podekscytowania jednocześnie i ciągle przed oczyma mam ten angielski pokój z kwiatowymi zasłonami i taką samą pościelą. Może wam się to wyda śmieszne, ale dla mnie to wtedy była nowość. Do tego tulipanowa tapeta, kominek, nad którym siedział wygodnie stary, wytarty już miś w czerwonym kubraczku. Jakie to dziwne, że zapamiętuje się różne mało znaczące szczegóły. Tam też odwiedziliśmy kamienny krąg, których na terenie Wielkiej Brytanii jest sporo. Oczywiście wielkością nie dorównuje Stonehenge, ale i tak robi mglisto magiczne wrażenie. Przynajmniej na mnie.

Z Lake District pojechaliśmy przez Carlisle prosto do dawnej granicy ze Szkocja, do  muru Hadriana, w okolice Birdoswald Roman Ford.

Stamtąd prosto do zamku rodziny Douglasów Threave. Nie wiem dlaczego, ale to miejsce wyryło mi się w mózgu. Być może dzięki przewoźnikowi, który mala lodka przewiózł nas na wyspę, gdzie były ruiny posiadłości, a może po prostu dzięki niesamowitej urodzie tego miejsca.

Szkocja jest niezwykle urodziwym krajem, ma najpiękniejsze góry, lasy, jeziora i cudowne zamki, z których często pozostały jedynie ruiny. Jednym z lepiej zachowanych, majestatycznie królujący nad brzegiem Oceanu jest Culzean Castle.

Poświęciliśmy na jego zwiedzanie prawie cały dzień. Było warto, bo położenie wspaniałe, a i w środku jest sporo do zobaczenia. Stamtąd dotarliśmy do najdłuższego szkockiego jeziora Loch Lomond, po którym dane nam było popływać łódką. Pierwszy raz w życiu trzymałam w ręce wiosło. Takich chwil się nie zapomina.

Po eksytulących przeżyciach przyszedł czas na doznania smakowe, a nawet wysoko wyskokowe. Jeśli Szkocja to oczywiście Whisky ( nie mylić z irlandzką Whiskey), o której sporo nauczyliśmy się w jednej z najmniejszych destylarni, w Obanie. Podobno od morza dzieli wytwórnię tylko 208 kroków. Nie liczyliśmy, bo piliśmy whisky zarówno single malt jak i blendowaną. Zgadnijcie czy poczułam różnicę?

Na lekkim rauszu, oczywiscie tylko już emocjonalnym, bo ruszyliśmy w drogę na drugi dzień, pojechaliśmy do Fort Williams, już na granicy Wysokich Gór. Tutaj kolejka linowa powiozła nas prosto w przestworza. Plan był taki, by wdrapać się na Ben Nevis, ale prozaiczna rzecz jaką są buty, wychodzone, wypieszczone, wypielęgnowane, odmówiły posłuszeństwa i w połowie drogi musieliśmy zawrócić.

Pojechaliśmy zatem do Fort Augustus, położonego na poludniowym krańcu słynnego jeziora Loch Ness, niestety potwór nie zdecydował się dla nas wychylić głowy z wody. Ale czuliśmy jego obecność, choć być może ciagle byl to wpływ wypitej w dużych ilościach whisky. Stamtąd pojechaliśmy na drugi kraniec jeziora do Inverness, odwiedzając po drodze kolejne ruiny, zamku Urquhart. Naszym punktem końcowym był Fort George, z którego murów dane nam bylo obserwowac szaleństwa dzikich delfinów, a także być świadkiem pokazu musztry angielskich czerwonych płaszczy, czyli dawnego angielskiego wojska. Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Jakby by nam wynagrodzić wszystkie poprzednie krzywdy natura zafundowała nam idealną pogodę. Uwierzcie, że w Szkocji dwa tygodnie bez chmury na niebie nie zdarza się często.

W drodze powrotnej do domu zahaczyliśmy jeszcze o 3 miejsca, biały zamek, a w zasadzie pałac myśliwski królowej Blair Castle, Edynburg i już nie w Szkocji Jork. Pamiętam, że stolica Szkocji zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, powitała nas przytulnością i ciepłem. Być może dlatego, że w jakimś sensie przypominała mi mój rodzinny Kraków (pewnie, przez zamek na wzgórzu).

Od naszej podróży minęło prawie 18 lat, bardzo dużo zapomniałam, ale sporo wyryło się w mojej pamięci na zawsze. Zostało kilka zdjęć, niestety są to tylko skany z oryginałów. Wtedy nie mieliśmy jeszcze cyfrowego aparatu.

Ś JAK Ślub

To był weekend, piękny, jesienny, za oknem słoneczko pięknie ogrzewało nasz apartament na Sydenham. Mieszkaliśmy tam od 2000. Udało nam się załatwić to lokum dzięki moim koleżankom ze studiów, które przyjechały do Londynu na stypendium i miały studenckie wizy. Na początku mieliśmy mieszkać w czwórkę, ale potem jedna z nich znalazła sobie pokój bliżej uniwersytetu. Zamieszkaliśmy więc we trójkę. Choć ta trójka niejednokrotnie zmieniała się w piątkę, czwórkę, szóstkę, a w pewnym momencie w letnie wakacje w dwupokojowym mieszkaniu nocowało osiem osób. Bo wszyscy chcieli popracować w Anglii podczas przerwy szkolnej. Wszyscy, to znaczy moje siostry, Macieja bracia, kuzynostwo, znajomi i jakoś trzeba ich było przenocować. Niektórzy zostawali krótko, inni na trochę dłużej, np. moja dobra koleżanka Anetka, którą poznałam dzięki korespondencyjnemu klubowi przyjaciół Świata Zofii (znacie tę książkę?). Pewnego dnia przysłała mi kartkę z krótkimi zdaniami: idę w twoje ślady i przyjeżdżam. Parę dni później stanęła niespodziewanie w moich drzwiach. Niestety od wielu lat nie mamy kontaktu, urwał się po naszej przeprowadzce na prowincje.

Mieszkanko znajdowało się przy głównej ulicy Sydenham, na drugim piętrze. Mieliśmy imponujący widok na wschodnią stronę ulicy. Wiem, że to był wschód, bo zaczynając pracę o nieludzkiej godzinie, niejednokrotnie fotografowałam wschodzące słońce. Było nam dobrze. Zwiększał się krąg znajomych, z różnych stron świata, a każdą wolną chwilę spędzaliśmy na zwiedzaniu Londynu. W obecnych czasach większość z muzeów i galerii londyńskich jest gratis, wtedy wszystko było płatne. Za darmo można było jedynie wejść na godzinę przed zamknięciem. Nasz dzień wyglądał tak: rano do pracy, po południu do szkoły na lekcje angielskiego lub do jednego z muzeów. Czasami wracaliśmy wielokrotnie do tego samego, bo nie da się takiego British Muzeum zwiedzić w godzinę. Po szkole nigdy nie jechaliśmy prosto do domu. Wsiadaliśmy do piętrowego autobusu, sadowiliśmy nasze cztery litery na górze, nad kierowcą i krążyliśmy po wszystkich zakamarkach Londynu. Metro był wówczas dla nas za drogie. Na autobusy mieliśmy tak zwane travelki, tygodniowe bilety. Po pół roku miasto znaliśmy lepiej niż niejeden londyńczyk. Najbardziej kochaliśmy spacery wzdłuż Tamizy, po tzw. Queen’s Walk. Czas mijał, a w codzienności życia rany się powoli goiły. Tworzyliśmy własne tradycje, nawyki np w każdą sobotę rano puszczaliśmy film Skrzypek na Dachu. Nie przesadzam, jeśli powiem, ze to dzięki temu filmowi nauczyłam się angielskiego; dialogi i piosenki znam na pamięć.

      Wrócę jednak do tego słonecznego, jesiennego weekendu, o którym wspomniałam na początku. W sobotni poranek, po dawce Skrzypka poszłam się wykąpać. Rozkoszując się momentem tylko dla siebie czytałam sobie w wannie książkę, gdy nagle drzwi się otworzyły i wielki bukiet kwiatów wszedł do łazienki. Jeszcze mi szczęka nie opadła ze zdziwienia, gdy zza kwiatów wyłoniła się ręka z pierścionkiem w pudełeczku. Tak właśnie Maciej mi się oświadczył, w najbardziej niespodziewanym momencie, gdy znajdowałam się w najbardziej bezbronnej pozie. Zgodziłam się jak widzicie.

Nasz ślub odbył się w urzędzie w Lewisham pół roku później, w najpiękniejszym i najcieplejszym lutym 2002 roku, dzień po Walentynkach.  Był skromny; przyjechała tylko najbliższa rodzina z Polski i zaprosiliśmy paru znajomych. Sukienkę kupiłam sobie w Monsoon za 200 funtów (olbrzymi wydatek jak na nasze ówczesne warunki). Nie miałam fryzjera ani makijażystki i to nawet nie ze względu na pieniądze. Wielkie wesele czy imponujący ślub nigdy nie były naszymi priorytetami. Woleliśmy przeznaczyć kasę na podróże. Na obiad zaprosiliśmy gości do polskiej restauracji w Balham. Zamawialiśmy jeden talerz pierogów za drugim. Smakowały wybornie nam stęsknionym polskiego jedzenia. I piliśmy wódkę. Jeszcze gdzieś mam rachunek z tej imprezy.

Do domu wróciliśmy uradowani, a Maciej przeniósł mnie przez próg mieszkania.img_20160625_0001 Byłam najszczęśliwszą kobieta pod słońcem i myślałam, ze nie można być bardziej happy. Okazało się, że się myliłam, ale o tym już pod inną literę.  

 

Tutaj poprzednie literki alfabetu: ALFABET EMIGRACJI

S jak Skała

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera S

Tak blisko, a tak daleko do końca alfabetu. Zostało tylko kilka liter i nie wiem czemu nie usiądę i nie skończę. Może podświadomie nie chcę tego zrobić, bo dobrze mi się wspomina… Chyba każdy od czasu do czasu lubi być sentymentalny? Mnie wystarczy usłyszeć piosenkę z czasów PRL i łzy same cisną się do oczu, taka beksa ze mnie. A swoją drogą czy też zauważyliście, że teksty piosenek z tamtych czasów były po prostu mądre?

          Wracam do wspomnień. Po przejechaniu wzdłuż Riwiery Francuskiej udaliśmy się do małego miasteczka na przedalpiu. Skradło nam ono serca. Pewnie dlatego darzę teraz tak wielką miłością małe miasteczka. To jednak było pierwsze – CASTELLANE, zupełnie inne niż te, które widzieliśmy dotychczas i dość nieznane na świecie.  collage me

Położone na południowo-wschodnim krańcu Kanionu du Verdon ma klimat małej górskiej miejscowości i skupia się głównie wokół Placu kościelnego (Place d’Eglise). Króluje nad nim widoczna prawie z każdego zakątka miasta skała, a na niej kapliczka pod wezwaniem Naszej Pani (Notre Dame du Roc). Pierwszy kościółek podobno zbudowano tam w 12 wieku, ale  nie przetrwał zawieruch historii i obecny wygląd pochodzi z 18 wieku. Można się do niego wspiąć po specjalnych szlakach, my jednak tego nie zrobiliśmy, bo nie mieliśmy czasu. Przyjechaliśmy wieczorem, nocowaliśmy w Hotelu pod Skałą (który nadal tam działa, tu jest link HOTEL DU ROC i rano po orzeźwiającym spacerze  ruszyliśmy na podbój wąwozu. collage hotelMimo tak krótkiego pobytu Castellane stało się symbolem naszego związku. Oboje poczuliśmy wielką sympatię do tego miejsca, do tej górującej nad wszystkim skały, jakbyśmy potrzebowali właśnie czegoś takiego by scementować nasze życie razem. Po wydarzeniach poprzedniego roku, dawało nam to solidną podstawę do budowania szczęścia, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Byliśmy sobie bardzo potrzebni. Ta skała była prezentem od losu jako podwalina pod naszą przyszłość. collage roc Wyprawa na południe Francji pozwoliła nam odkryć, że świetnie czujemy się razem, podróżując i tak chcemy spędzać nasze życie i guess what!? Minęło 18 lat i skała mocno trzyma, choć przejechaliśmy już czterdzieści kilka krajów. A w lipcu wrócimy by podziękować. Odwiedzimy nasze Castellane. Pokażemy je dzieciom.

Nie będę robić osobnego wpisu o Gorge du Verdon. Nic znaczącego się tam nie wydarzyło, zachwycaliśmy się widokami i robiliśmy zdjęcia, choć ich jakość po tylu latach pozostawia wiele do życzenia. Ale pokażę wam kilka skanów:

collage canon du Verdon

R jak Riwiera

 

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera R

Riwiera Francuska! Jedno z piękniejszych miejsc, jakie odwiedziliśmy w październiku 2000 roku. Pewnie wiecie, że jest to wybrzeże Morza Śródziemnego od miejscowości Cassis, na wschód od Marsylii, aż po granicę włoską. Turkusowo – szmaragdowe niebo, kolor wody, nie bez powodu zwany lazurowym, czerwone skały i białe miasteczka ułożyły się w niepowtarzalny krajobraz, który wyrył się w moim mózgu już na zawsze.

img_20160623_0011

Koło St Tropez

Jeździliśmy od miasteczka do miasteczka, od jednego miejsca, do drugiego zachwycając się i ucząc się, na czym polega bycie razem, bycie szczęśliwym.  Byliśmy w St. Tropez odwiedzić słynnego policjanta, w Cannes, by spojrzeć na kino, w którym co roku odbywa się prestiżowy festiwal, kąpaliśmy się w lazurowej wodzie i spacerowaliśmy po plaży, przy zachodzie słońca. Był październik, a słońce ciągle na tyle mocno grzało, że wejście do morza było przyjemnością. Choć ku naszemu rozczarowaniu okazało się, że plaża nie wszędzie jest piaszczysta. Tak skacząc od przyjemności do przyjemności dotarliśmy do Monako. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to państewko nadzwyczaj urodziwe. Trasa zjazdowa, z gór, w stronę Monte Carlo to jedna z najładniejszych dróg na świecie, pokręcona serpentynami, zapewnia taki widok, że serce bije szybciej, albo może stanąć na zawsze; To na niej zabiła się księżniczka Grace Kelly, spadając prawie pionowo w dół; nie wiadomo, jakim cudem jej córka księżniczka Stephanie przeżyła wypadek. Mieliśmy to na uwadze zjeżdżając w stronę miasta i mijając po drodze niezliczone ilości samochodów typu porsche, sportowe Alfa Romeo, lamborghini, mercedesy itp. W Monako jakby nie było innych aut. Zaparkowaliśmy, ten nasz wypożyczony Citroen Picasso, i poszliśmy szukać szczęścia. Dosłownie. Na chwilkę nam ono dopisało, bo tuż przed imponującym budynkiem kasyna znaleźliśmy monetę. Myślę, że był to jeden frank, ale głowy sobie nie dam uciąć. Poszliśmy, więc uprawiać hazard. A jak. Być koło takiego kasyna i nie skorzystać?! Grzech!

img_20160624_0002

Przed kasynem

Niestety do sali z ruletkami i stolikami karcianymi nie mieliśmy odpowiednich, wieczorowych strojów, dlatego poszliśmy na automaty. Pierwsze rundy były bardzo udane. Moneta sypała się brzęcząc pięknie. Ale potem wszystko, co wygraliśmy, a było tego kilkadziesiąt franków poszło w diabły… Po ostatniej monecie pożegnaliśmy słynny przybytek hazardu i ruszyliśmy dalej na wschód. Pod wieczór dotarliśmy do Nicei, gdzie znaleźliśmy uroczy hotelik zaraz przy głównym deptaku. Zupełnie nie pamiętam, gdzie jedliśmy tego dnia kolację. Za to na deser kupiliśmy sobie ciacha z kremem, prawdziwe napoleonki, które pożarliśmy siedząc nad morzem i przyglądając się zachodowi słońca. Smakowały jak rozpływające się niebo w gębie.img_20160624_0009

Rano poszliśmy zdobywać Niceę i odkrywać jej artystów; dokładnie dwóch; Chagalla i Mattisa. Domy obydwu malarzy zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Przyznam się szczerze, wtedy zaledwie słyszałam o Chagallu po odwiedzeniu opery w Paryżu, a Matisse był dla mnie artystą nieznanym.

dom-matisa

Dom Matissa

Jego niebieskości pochłonęły mnie bez reszty. Wpadłam po same uszy. Po powrocie jak to ja, zajęłam się szperaniem i zbieraniem wiadomości. Teraz wiem już dużo, więc może kiedyś wam opowiem, o obu artystach, bo zwłaszcza Chagall stał mi się bliski.

Pobyt na Riwierze, choć krótki, zapamiętam na zawsze. Nie wracaliśmy wybrzeżem, odbiliśmy bardziej na północ w stronę Alp, ale to już historia na inną opowieść.

Zdjęcia to oczywiście skany papierowych, dlatego jakoś nienajlepsza.

Tutaj możecie poczytać wpisy innych uczestniczek wyzwania Alfabet, na literkę R:

R for Rangers

Reguły i Rytuały Włochów

R jak religia

R jak Rękodzieło

R jak rozkrok emigracyjny

 

Q jak quality

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera Q

Pewnego zimowego dnia 2000 roku, moja siostra zapytała :

-Co robi tokarka Sony w łazience.

Dobre pytanie, pomyślałam- nie przypominam sobie bym ostatnio używała tokarki w łazience, ale może Maciej? Pobiegłam do łazienki i rozejrzałam się dookoła, a tu ani widu ani słychu tokarki.(Nie miałam wtedy pojęcia jak wygląda tokarka, ani jakie ma rozmiary) Zawołałam Bożenkę

-O czym ty mówisz, ja tu nic nie widzę

– Jak to nic, leży na pralce

– Jakiej pralce? Tokarka na pralce?

– Jaka tokarka?

– No przecież mówisz, że tokarka sony jest na pralce?

– tokarka Sony? I nagle wybuchła śmiechem – pytałam, co to Carcassonne robi w łazience, książka znaczy się

– Aaaaaa to Carca sonne i wszystko jasne, zbitek głosek stworzył tokarkę i to nie byle jaką, bo Sony.

 

A wszystko, dlatego, że w naszej podróży w 2000 roku po południu Francji odwiedziliśmy to miejsce i stąd litera Q! Bo Q to znak jakości, a dla nas  małe miasteczko, żywcem wyciągnięte z trzynastego wieku było jednym z piękniejszych miejsc, jakie wtedy widzieliśmy. I nawet teraz, po latach, gdy już zwiedziliśmy kawał świata, ciągle Carcassone jest miejscem magicznym. Po zobaczeniu ruin zamków katarskich Carcassone otworzyło przed nami swe bramy jak bajka. img_20160623_0018Widoczne z daleka wydawało się nam fatamorganą, że jak się zbliżymy to się rozwieje, zniknie. Nic takiego się nie stało. Spędziliśmy w górnej i dolnej części miasta cały dzień. Ludzi było bardzo mało.01-cite-de-carcassonne-avec-montagne_600x400

Gdy wróciliśmy tam wiele lat później zdziwiły mnie kolejki i tłumy na ulicach. W jednej z gospód tamtejszych zjedliśmy pyszne fasolowe cassoulet i popiliśmy obficie białym winem. Chcieliśmy, żeby ta chwila trwała wiecznie. Nasz wypadek w Barcelonie i inne niedogodności poszły w zapomnienie. Chyba wreszcie zaczął się nowy etap. Może powinnam nazwać Carcassone przełomowym momentem w moim życiu. Dla odmiany, tym pozytywnym. Skoro takie miasto przetrwało zawieruchy historii (wiem, że je odbudowywano po drodze), to ja też siebie odbuduje.

Zdjęcia znowu słabe, bo zeskanowane z papierowych odbitek. Ale pamiątka jest

 

A tutaj są linki do wpisów innych bloggerek na literkę Q:

Q for Quesadillas

Q jak Queen

P jak Peyrepertuse

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. LiteraP

 

Mój poprzedni wpis skończyłam, gdy we wrześniu 2000 roku, przebudziliśmy się nad ranem w samochodzie stojącym na poboczu drogi, gdzieś w Pirenejach, a obok był wygodny parking. Na parkingu stały typowo francuskie toalety z dziurą w podłodze zamiast sedesu, ale była tez umywalka z bieżącą wodą, więc mogliśmy się, choć trochę odświeżyć. Ruszyliśmy dalej. Naszym pierwszym celem były zamki katarów. peyrepertuse-logis-1Tajemnicze, majestatyczne, wkomponowane z precyzją w skały, na których były budowane. Niestety, dzięki skutecznej bule papieskiej, z tych pięknych zamków pozostały tylko ruiny. Dlaczego papież tak nienawidził katarów, czy albigensów, jak ich także nazywano? Po pierwsze głosili oni, że zło jest jednoznaczne dobru, że szatan jest tak samo potężny jak Bóg i to on stworzył niedoskonały świat i niedoskonałe ciało ludzkie. Odrzucali jakąkolwiek hierarchię czy to kościelną, czy świecką monarchię. Byli przeciwko instytucji małżeństwa, bo prowadziła ona do grzesznego stworzenia dziecka. Seks uznawali za okropny grzech, dlatego, miedzy innymi, katarzy nie jadali mięsa, bo zwierzęta spółkowały ze sobą. Czystość, wstrzemięźliwość we wszystkim i post wypełniały dni katarom. Opływający w złocie, zajadający najlepsze przysmaki świata papież, przed którym karki uginali prawie wszyscy, nie był chętny na takie wyrzeczenia. Urządzono krucjaty, jedną, potem kolejne i ruch katarski, którego głównym sercem były rejony dzisiejszej Langwedocji, na południu Francji został stłumiony, po kolei padała Tuluza, Narbonne, Montsegur i w końcu Beziers, w którym wymordowano siedem tysięcy ludzi; mężczyzn, kobiety i dzieci.

 

Kościół katolicki w przeszłości niejedną zbrodnią poplamił sobie ręce w imię Boga.

Dojeżdżając do pierwszego celu naszej podróży, rozmyślałam sobie o tych ludziach i podczytywałam książkę Labirynt Kate Mosse, która dość sporo nawiązuje do tamtych wydarzeń. Było rano, wilgotne powietrze, przesiąknięte rosą, jak mgiełką dotykało nam twarzy. Zatrzymaliśmy się u stóp skały, na parkingu, na którym stała budka z napisem Bilety, ale w budce nikogo nie było. Ruiny zamku dla zwiedzających otwierali dopiero o 10, a była 8. Mieliśmy dylemat szekspirowski iść czy nie iść. Głupio było tak na gapę, ale z drugiej strony mieliśmy świadomość, że szybko tu nie wrócimy. Przytłumiliśmy moralne rozterki i wspięliśmy się na szczyt góry, do ruin zamku.

img_20160623_0018

W drodze na szczyt

Byliśmy jedynymi zwiedzającymi.  To było przeżycie. Rześkie powietrze dodawało nam sił i radości, a widoki zaspokajały potrzeby ducha.

 

Niestety zdjęcia mam raczej marnej jakości, są to zeskanowane kopie papierowych fotografii, które straciły już swe kolory od leżenia w albumie. Mimo to, kilka wam pokażę.  Zawsze mam nadzieję, że tam wrócę, by zrobić lepsze.

Tutaj są linki do wpisów innych bloggerek na literkę P. Zapraszam:

P jak przyjaźń

P jak Pewna na obczyźnie Polka

P JAK POLACY ZA GRANICĄ

P JAK POLKI MIESZKAJĄCE WE WŁOSZECH CZYLI RZYMSKIE SPOTKANIE

P for Pol-Tex / i co to znaczy

O jak Ojej

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera O

W końcu odebraliśmy nasz zastępczy samochód, citroena Grand Picasso, pamiętam go jak dziś, wygodny, przestronny, ale za to z małym silnikiem, który kilkakrotnie odczuliśmy jeżdżąc drogami w Pirenejach, czy na Przedalpiu. Pożegnaliśmy się z Magdą i pojechaliśmy, chcieliśmy jak najszybciej opuścić pechowe miasto. Barcelona, mimo swej urody zostawiła po sobie gorzki posmak. Nie czekaliśmy do rana, ruszyliśmy w nadchodzącą noc. Chcieliśmy dojechać jak najbliżej zamków katarów, które mieliśmy w planach zobaczyć. Gdyby nie wypadek tę noc spędzilibyśmy w Nimes. Zamiast tego ciemność zaskoczyła nas we wschodnich Pirenejach, gdzie samochód nawet na dwójce nie mógł wyciągnąć pod górkę, a wokół nie widać było nic. Cytując Stuhra: „ciemność widzę ciemność!” I tak właśnie było. Nie wiedzieliśmy, czy jedziemy wśród pól, lasów, czy brzegiem rzeki. Prawdziwe egipskie ciemności. Wytrzeszczaliśmy gałki oczne by zobaczyć jakiś przydrożny parking, ale nie znaleźliśmy. W końcu decyzja zapadła, zmęczeni postanowiliśmy przenocować w samochodzie, gdzieś na poboczu. Samochód był duży, przestronny, można się było wygodnie wyciągnąć. Nie mogliśmy jednak usnąć, wstawaliśmy kilkakrotnie do toalety, a w zasadzie na wyskok w krzaczki. Bałam się i wychodząc zapalałam reflektory by dodać sobie odwagi. W ich świetle widzieliśmy kontury jakiegoś budynku, ale czy to był dom, czy stodoła, czy coś innego ciężko było stwierdzić. Mimo gwiaździstego nieba, najpiękniejszego, jakiego kiedykolwiek widziałam, nie było księżyca na niebie by oświetlił dla nas okolicę.  Jak na złość noc była bezksiężycowa. W końcu udało nam się usnąć. Rano obudziła nas światłość. Wschodziło słońce. Radosne, mieniące się różnymi kolorami czerwieni, łaskotało delikatnie nasze policzki, roztaczając swoje ramiona na całą okolicę. Na góry! Ojej jaki to był widok. Wpatrywaliśmy się w ten impresjonistyczny obraz z szeroko otwartymi ustami. Nie byliśmy pewni, czy to przypadkiem nie jest sen. Może jeszcze śpimy? W końcu dotarła do nas świadomość. Gdzie jesteśmy? Rozgarnęliśmy się wokół siebie. Staliśmy przy drodze, nad jakimś wąwozem, metr od przepaści. Przed nami rozpościerał się niesamowity krajobraz górskich przełęczy. Pysznie bajeczny widok. Ale to nie był koniec niespodzianek. Budynek, którego kontury widzieliśmy w ciemnościach, stał niecałe dwieście metrów od nas i to był mały spożywczy sklepik, a obok niego, szeroki, betonowy… parking. Z toaletami.

 

Dla zainteresowanych, oto linki innych osób, które piszą w Alfabecie Emigracji

Literka O

O for Ozarka http://ourfavtreats.blogspot.co.uk/2015/11/my-texas-alphabet-o-for-ozarka.html

O jak Otwarcie Granic – o emigrantach we Włoszech – http://obserwatore.eu/emigracja/otwarcie-granic-czyli-pytania-o-imigrantow-we-wloszech/

O jak Otwartość http://direction-sweden.blogspot.co.uk/2015/12/o-for-outgoing-o-jak-otwartosc.html

 

Ń jak hiszpaŃskie „przygody” we wrzeniu 2000r

New Image

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera Ń

Wreszcie prawdziwe wakacje, w końcu pojechaliśmy. Plan ułożyłam skrupulatnie dzień po dniu, prawie godzina po godzinie. Mieliśmy poleciec do Barcelony, spotkać się z moją kochaną przyjaciółką, którą tutaj przywiały szaleńcze wiatry, spędzić z nią weekend, potem wynająć samochód, i po odwiedzeniu Daliego w Figueres, mieliśmy ruszyć szlakiem katarów aż do Prowansji i Lazurowego wybrzeża. Wszystko było z detalami opracowane, każde miejsce, wszystkie wejścia do muzeów sprawdzone, wszystko tylko nie to! Ale po kolei. Madzię, moją przyjaciółkę znam od lat, najpierw przyjaźniliśmy się w czwórkę tzn z naszymi chłopakami, a później jakoś tak wyszło, że rozstaliśmy się w podobnym czasie. Mnie zawieja rzuciła na białe brzegi Anglii, o czym już wiecie, a Magdę ciepłe wiatry przywiodły do kraju flamenco. Cieszyłam się, więc jak dziecko, że mogę znów zobaczyć moja psiapsiółkę, po dwóch latach nie widzenia. Magda teoretycznie nic się nie zmieniła, tylko nabrała bardziej hiszpańskich rysów, brunetka, o ciemnej karnacji, teraz zasuwała po hiszpańsku jak prawdziwa mieszkanka tych ziem. Nie dziwiło mnie to, moja przyjaciółka zawsze była wybitnie zdolna. Pamiętam, jak przyszła do mnie pod koniec 3 klasy liceum bym pomogła jej przygotować się do matury z historii, bo postanowiła studiować nauki polityczne na UJ. Był to dla mnie szok, dotychczas w planach była biologia i nad nią Magda spędzała dni. Historia była, delikatnie mówiąc, zaniedbana. Madzia jednak jakimś nadludzkim wysiłkiem i pracowitością dokonała niemożliwego, bo egzamin zdała bardzo dobrze. Zaimponowała mi wtedy niesamowicie.

Weekend spędzony razem był cudowny, Magda ze swoim partnerem oprowadzali nas po Barcelonie i pokazywali prawdziwe perełki. Dla mnie wielbicielki secesji Barcelona pełna prac Gaudiego była rajem na ziemi. Podobało mi się chyba wszystko. Poza tym nasi gospodarze pokazywali nam miejsca, gdzie czas spędzają tylko rodowici Hiszpanie. Zaproszono nas na kolację do prywatnego domu. Tego nigdy nie zapomnę, małe pomieszczenie, w którym mieścił się jedynie stół i krzesła, wypełnione było po brzegi ludźmi, z których każdy, powtarzam, każdy jeden, palił papierosy. Poza nami. W dymowej mgle nie widać było wyraźnie ludzkich twarzy. Jedzenie za to było przepyszne. To nasze pierwsze spotkanie z Hiszpanami było raczej pozytywne. W sobotę poszliśmy na kolację do tapas baru i delektując się zamówiliśmy z menu chyba każdą możliwą przekąskę. Na zakończenie dostaliśmy po kieliszku wódki za darmo. By nam podziękować. Tak mi było dobrze, że roztargniona zostawiłam tam mojego Canona. Na szczęście są uczciwi ludzie na tym świecie, a przynajmniej w tej restauracji. Aparat odzyskałam. W niedziele Magda zabrała nas do innego tapas baru, tym razem prowadzonego przez Basków. Podobno słynną oni ze swojej…nieuprzejmości. My nie rozumieliśmy słowa, ale Magda w pewnym momencie bardzo się zdenerwowała, bo nieuprzejmy kelner coś niemiłego jej powiedział. W tym barze tapasy jadło się jak w sushi barze, nabierało się samemu na talerzyk, a płaciło po zjedzeniu, na podstawie pozostawionych na talerzyku wykałaczek. Oryginalnie i bardzo smacznie, gdyby nie ten kelner byłoby to super doświadczenie.

W poniedziałek rano musieliśmy się pożegnać. Rano odebraliśmy Citroena Xsara z wypożyczalni i ruszyliśmy w drogę. Nie dojechaliśmy jednak daleko, jedynie do ostatniego ronda Barcelony, gdzie zatrzymały nas czerwone światła. Po ich zmianie ruszyliśmy, jako pierwsi i nagle bum, ktoś z dużym impetem uderzył w nasz samochód, także obróciliśmy się wokół własnej osi. Lekko oszołomieni wysiedliśmy z samochodu, po to tylko by zobaczyć dym po odjeżdżającym samochodzie. Uciekł! Tak po prostu! A my zostaliśmy sami z niezdolnym do dalszej drogi autem. Nagle nie wiadomo skąd pojawili się ludzie, Hiszpanie, każdy z karteczką z zapisanym numerem rejestracji, każdy z troską i poradą, tylko, ze my nie rozumieliśmy ani słowa, a żaden z nich nie mówił po angielsku, że o polskim nie wspomnę. Podobnie policjant, który przyjechał zaraz po nich. Zadzwoniłam po Magdę i ona nas poratowała. Przez nią policjant próbował nam przekazać, że powinniśmy się starać o odszkodowanie, przekonywał nas, że na pewno boli nas głowa, kark, lub choćby kciuki. Ale my chcieliśmy tylko jechać na nasze zasłużone wakacje. Policja zorganizowała odbiór auta, spisała raport i odjechała. A my z autem, z jakiegoś powodu pojechaliśmy do warsztatu. Spędziliśmy tam cały dzień zanim ktoś nas łaskawie powiadomił, że powinniśmy pojechać do siedziby głównej wypożyczalni by dostać nowy samochód. Pojechaliśmy. Tam znowu czekanie. Zaczynałam mieć dość, tego hiszpańskiego maniana. W końcu dali nam nowe auto, które niestety nie miało paliwa i było lekko obite z boku. Nerwy mi puściły, walnęłam dłonią w ladę i nakrzyczałam na obsługującego nas gościa, który, na szczęście mówił po angielsku. Trzeba to było zrobić wcześniej. Zaraz pojawił się Picasso, większy niż zapłaciliśmy, ale chyba nie mieli innego, a chcieli się nas już pozbyć. Lokując się wygodnie w dużym aucie, ponownie pożegnaliśmy Magdę i ruszyliśmy w stronę Francji, tym razem już bez większych przeszkód.

Zapraszam do Oli, która też ma literkę ń w tytule http://ourfavtreats.blogspot.co.uk/2015/11/moj-teksaski-alfabet-n-dzien-sonce.html

 

N jak normalność 

Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera N

Czerwiec – sierpień 2000 roku

Ostatni wpis skończyłam na czerwcu 2000 roku, gdy dostałam pracę w Pret i od tej pory zrobiło się jakby normalniej, a już na pewno stabilniej. Czy zaczęłam wracać do siebie? Moje notatki sprzed 15 lat temu przeczą, masa wpisów jest o tym, jaka jestem do niczego, jak nic nie umiem i nic w życiu nie osiągnęłam. I ciągle to powracające pytanie, po co żyć skoro i tak niedługo umrę. Widzieliście film Chaplina „Światła Wielkiego Miasta”? Pamietam pisałam o tym filmie na maturze, aby zobrazować totalitaryzm, że ludzie są takimi trybikami w systemie.  W 2000 roku czułam się właśnie takim  trybikiem, bez woli, bez emocji, bez sensu istnienia. Powoli jednak praca zaczęła przynosić mi satysfakcję, odnalazłam w sobie ukryte głęboko ambicje. Obiecałam sobie, że mój czas robienia kanapek w kuchni na zapleczu musi się szybko skończyć, potrzebowałam ludzi, najlepiej takich ze świetnym angielskim. Po około 4 miesiącach, zaczęłam mój trening na baristę, dla niewtajemniczonych powiem, że to osoba, która w kafejkach robi kawy. Praca nie była łatwa, zwłaszcza w czasie śniadań i lunchu, gdy w ciągu kilku minut trzeba było zrobić kilkadziesiąt kaw. Pret ma zasadę, klient nie czeka na kawę dłużej niż 60 sekund. Przekonajcie się sami, bardzo prawdopodobne, że jeśli poczekacie dłużej i się upomnicie to dostaniecie tę kawę za darmo. Powiem wam szczerze, że to była chyba moja ulubiona pozycja w Pret, można było zawsze powygłupiać się z kupującymi, dowiedzieć interesujących rzeczy, a zwłaszcza trenować  angielski. Poznałam też na wylot tajniki kawy, nauczyłam się jak się ją testuje, pod kątem wyglądu, aromatu, tekstury i smaku. Dowiedziałam się, które kubki smakowe odpowiadają za jaki smak; kiedy pianka na górze świeżo zapatrzonego espresso jest dobra, a kiedy nie; jak tempertura wplywa na smak kawy (wiecie, że według arabskiego przysłowia, kawa powinna być gorąca jak ramiona kochanki?).  Stałam się smakoszem i mogłam moje nowo nabywane umiejętności sprawdzić w stolicy kawy, w Paryżu. Bo w sierpniu wybraliśmy się tam ponownie, by zobaczyć rzeczy, których  nie udało się poprzednio.  Największe wrażenie zrobiła na mnie metropolia zmarłych czyli Pere Lachaise. Ten 44 hektarowy cmentarz to prawdziwe skupisko pomników natury ( niektóre drzewa mają tam ponad 100 lat) i sztuki. Największą przyjemnością było dla mnie odwiedzenie grobu Chopina i Oscara Wilda, natomiast, maciupińki, dobrze schowany wśród innych grób Morrisonna mnie rozczarował.

Pojechaliśmy też pociągiem do Wersalu. Jeśli ktoś kiedykolwiek wcześniej usłyszał jak mówię, że nie lubię barokowych budowli, to, po odwiedzeniu Wersalu zmieniłam zdanie. Kiedys o tym napiszę.

To własnie stało się normalnością, na długo; praca, praca praca, i podróże, które nadawały brakującego sensu w naszym życiu. Bo przecież, tego, co zobaczymy i przeżyjemy nikt nam nie odbierze. Tak się mówi, prawda?

300px-Polish-alphabet

A to wpisy innych blogerek na literkę N

Gabi – http://direction-sweden.blogspot.se/2015/11/n-for-no-n-jak-nie.html

Jagoda – http://obserwatore.eu/emigracja/neapol/

Ola – http://ourfavtreats.blogspot.co.uk/2015/11/my-texas-alphabet-n-for-ntif.html

Karolina – http://francuskiezycie.blogspot.fr/2015/11/n-nourriture.html