Wracam do alfabetu, jeszcze kilka literek zostało, a okropnie rozciągnęło mi się to pisanie w czasie. Poprzednio naskrobałam o naszym ślubie, który wzięliśmy w pewien lutowy poranek 2002 roku. Naturalną koleją rzeczy po weselu powinien być miesiąc miodowy. Nie wiem, czy naszą eskapadę można nazwać aż tak hucznie, bo kto mógłby sobie pozwolić na miesiąc wolnego z pracy i oczywiście nie odbyło się jak to pokazują na filmach, od razu z wesela wskakujemy do auta i wio! Niestety nie, musieliśmy poczekać do sierpnia. Bo dopiero wtedy dostaliśmy urlopy z pracy.

Naszą miodową destynacją okazała się Szkocja. Nie żadne Karaiby czy Egipt. Czasy były inne, by mieszkać i pracować legalnie w UK musieliśmy mieć wizy i my właśnie wysłaliśmy odpowiednie formy, wraz z naszymi z paszportami do Urzędu Celnego. I nie myślcie, że odpowiedź przychodziła po tygodniu. Byliśmy bez możliwości opuszczenia wysp brytyjskich przez prawie rok. Ale nawet przez chwilę nie żałowaliśmy wyboru. Naszym pierwszym samochodem jaki kupiliśmy na wyspach był Rover rocznik 1996, ze skórzanymi siedzeniami i drewnianym obiciem w drzwiach,dla nas prawdziwe cudeńko. Stary, ale jary, jak to mówią i to nim przejechaliśmy całą Anglię aż do angielskich Mazur czyli do Lake District. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Keswick, gdzie jest świetne lokalne muzeum poświęcone Beatrix Potter. Znacie tą autorkę przygód Królika Petera (Peter Rabbit) i innych?

Było tam bajecznie. Po raz pierwszy nocowaliśmy w angielskim B&B i jedliśmy rano angielskie śniadanie z innymi gośćmi hotelu. Nie pamiętam tych ludzi zupełnie. Pamiętam za to uczucie okropnej tremy i podekscytowania jednocześnie i ciągle przed oczyma mam ten angielski pokój z kwiatowymi zasłonami i taką samą pościelą. Może wam się to wyda śmieszne, ale dla mnie to wtedy była nowość. Do tego tulipanowa tapeta, kominek, nad którym siedział wygodnie stary, wytarty już miś w czerwonym kubraczku. Jakie to dziwne, że zapamiętuje się różne mało znaczące szczegóły. Tam też odwiedziliśmy kamienny krąg, których na terenie Wielkiej Brytanii jest sporo. Oczywiście wielkością nie dorównuje Stonehenge, ale i tak robi mglisto magiczne wrażenie. Przynajmniej na mnie.

Z Lake District pojechaliśmy przez Carlisle prosto do dawnej granicy ze Szkocja, do muru Hadriana, w okolice Birdoswald Roman Ford.

Stamtąd prosto do zamku rodziny Douglasów Threave. Nie wiem dlaczego, ale to miejsce wyryło mi się w mózgu. Być może dzięki przewoźnikowi, który mala lodka przewiózł nas na wyspę, gdzie były ruiny posiadłości, a może po prostu dzięki niesamowitej urodzie tego miejsca.


Szkocja jest niezwykle urodziwym krajem, ma najpiękniejsze góry, lasy, jeziora i cudowne zamki, z których często pozostały jedynie ruiny. Jednym z lepiej zachowanych, majestatycznie królujący nad brzegiem Oceanu jest Culzean Castle.

Poświęciliśmy na jego zwiedzanie prawie cały dzień. Było warto, bo położenie wspaniałe, a i w środku jest sporo do zobaczenia. Stamtąd dotarliśmy do najdłuższego szkockiego jeziora Loch Lomond, po którym dane nam było popływać łódką. Pierwszy raz w życiu trzymałam w ręce wiosło. Takich chwil się nie zapomina.

Po eksytulących przeżyciach przyszedł czas na doznania smakowe, a nawet wysoko wyskokowe. Jeśli Szkocja to oczywiście Whisky ( nie mylić z irlandzką Whiskey), o której sporo nauczyliśmy się w jednej z najmniejszych destylarni, w Obanie. Podobno od morza dzieli wytwórnię tylko 208 kroków. Nie liczyliśmy, bo piliśmy whisky zarówno single malt jak i blendowaną. Zgadnijcie czy poczułam różnicę?

Na lekkim rauszu, oczywiscie tylko już emocjonalnym, bo ruszyliśmy w drogę na drugi dzień, pojechaliśmy do Fort Williams, już na granicy Wysokich Gór. Tutaj kolejka linowa powiozła nas prosto w przestworza. Plan był taki, by wdrapać się na Ben Nevis, ale prozaiczna rzecz jaką są buty, wychodzone, wypieszczone, wypielęgnowane, odmówiły posłuszeństwa i w połowie drogi musieliśmy zawrócić.
Pojechaliśmy zatem do Fort Augustus, położonego na poludniowym krańcu słynnego jeziora Loch Ness, niestety potwór nie zdecydował się dla nas wychylić głowy z wody. Ale czuliśmy jego obecność, choć być może ciagle byl to wpływ wypitej w dużych ilościach whisky. Stamtąd pojechaliśmy na drugi kraniec jeziora do Inverness, odwiedzając po drodze kolejne ruiny, zamku Urquhart. Naszym punktem końcowym był Fort George, z którego murów dane nam bylo obserwowac szaleństwa dzikich delfinów, a także być świadkiem pokazu musztry angielskich czerwonych płaszczy, czyli dawnego angielskiego wojska. Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Jakby by nam wynagrodzić wszystkie poprzednie krzywdy natura zafundowała nam idealną pogodę. Uwierzcie, że w Szkocji dwa tygodnie bez chmury na niebie nie zdarza się często.
W drodze powrotnej do domu zahaczyliśmy jeszcze o 3 miejsca, biały zamek, a w zasadzie pałac myśliwski królowej Blair Castle, Edynburg i już nie w Szkocji Jork. Pamiętam, że stolica Szkocji zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, powitała nas przytulnością i ciepłem. Być może dlatego, że w jakimś sensie przypominała mi mój rodzinny Kraków (pewnie, przez zamek na wzgórzu).
Od naszej podróży minęło prawie 18 lat, bardzo dużo zapomniałam, ale sporo wyryło się w mojej pamięci na zawsze. Zostało kilka zdjęć, niestety są to tylko skany z oryginałów. Wtedy nie mieliśmy jeszcze cyfrowego aparatu.

