Zbrodnia w drodze do Aylesford

Każda zbrodnia, w której ktoś umiera jest wielką tragedią. Jednak gdy dziecko zabija dziecko, to jest to podwójnie przerażające. Ciężko uwierzyć, że młoda osoba mogłaby być zdolna do takich czynów. Historia, którą wam opowiem wydarzyła się naprawdę wiosną 1831 r w miejscach, które pokazuję wam na zdjęciach. Richard Taylor miał zaledwie 12 lat. Mieszkał w Stroud ze swoimi rodzicami. Był miłym i mądrym chłopcem na którym zawsze można było polegać. Dlatego też ojciec wysyłał go raz w miesiącu do parafii Aylesford po zapomogę dziewięciu szylingów, którą wypłacali mu tamtejsi księża. Ojciec chłopca miał był kaleką i nie mógł samodzielnie pracować. Za 9 szylingów mógł zapłacić miesięczny czynsz i kupić rodzinie kilka bochenków chleba.

Droga w jedną stronę zajmowała około 3 h. Zazwyczaj Richard brał ze sobą młodszą siostrę, ale tego dnia wolała się bawić w domu. Pogoda była typowo marcowa, więc chłopak był ciepło ubrany i miał rękawiczki, w których to według instrukcji rodzica miał trzymać pieniądze. Drogę do Aylesford chłopak znał dobrze, więc rodzice nie martwili się, że się zgubi, kiedy jednak nadszedł wieczór, a jego ciągle nie było ojciec zaniepokoił się na dobre. Przeczekał noc, a rano sam wyruszył do parafii, gdzie dowiedział się że Richard faktycznie był i odebrał pieniądze. Zaczęto poszukiwania, w których wzięli udział mieszkańcy okolicznych wiosek, ale niestety bezskutecznie.

Dopiero tydzień później jeden z chłopów wybrał się do lasu po chrust i przypadkiem zobaczył się na leżące w lesie ciało. Szybko zawiadomił odpowiednie władze. Choć zwłoki były już w mocnym rozkładzie koroner rozpoznał, że chłopcu zadano cios w szyję i najprawdopodobniej zmarł w męczarniach z wykrwawienia.

Las w marcu

Śledztwo ciągnęło się miesiącami. Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy pewien oficer ze statku Warrior usłyszał, co się stało i stawił się w sądzie by złożyć zeznania. Powiedział, że widział Richarda Taylora danego dnia w godzinach popołudniowych bawiącego się na polu rzepy z dwoma okolicznymi chłopcami, których znał z widzenia. Szybko ustalono, że byli to bracia James (12lat) i John (14lat) Bell, synowie pracownika pubu Blue Bell.

Jeden z pubów o nazwie Bell, w którym mógł pracować ojciec chłopców. Drugi niestety już nie istnieje.

Chłopców oraz ich ojca aresztowano i rozpoczęły się przesłuchania. Bracia potwierdzili, że widzieli Richarda wracającego z parafii w Aylesford. Według ich relacji udali się wspólnie na pole rzepy, by zerwać sobie kilka warzyw i zaspokoić głód. Przepytywano ich osobno i większość faktów pokrywała się ze sobą. Poza jednym. Na pytanie który z nich wziął ze sobą nóż bracia wskazali siebie wzajemnie. Podejrzliwy sędzia zaczął mocno drążyć. Zadawał pytanie za pytaniem i bracia w końcu zaczęli się mylić w zeznaniach.

Bracia James i John Bell

Zwłaszcza młodszego wzięto pod presję i w końcu pękł. Opowiedział jak to z bratem zaplanowali kradzież i morderstwo i specjalnie sprowadzili Richarda ze ścieżki do lasu. To starszy John dokonał zbrodni. Chciał podciąć Richardowi gardło ale było to trudniejsze niż się wydawało. Dźgnął go w szyję przeciągając nożem. Gdy chłopak dogorywał John odciął rękawiczkę i zabrał pieniądze. Mimo iż morderca był małoletni został skazany na karę śmierci. Nie miał nawet 15 lat, ale w tamtych czasach to nie miało znaczenia, dzieci karano równie surowo jak dorosłych. Wyrok na chłopcu wykonano 1 sierpnia 1831 r. przed więzieniem w Maidstone. Po raz pierwszy użyto wtedy nowego rodzaju szubienicy. Wcześniej delikwenci skazani na śmierć przez powieszenie umierali w długich męczarniach dusząc się od uścisku na szyi. Nowa szubienica miała zapadnię i skazany umierał szybko, bardziej w wyniku złamania karku spowodowanego spadkiem niż uduszenia . Egzekucja Johna Bell była publiczna. Dziesięć tysięcy ludzi stawiło się przed więzieniem by oglądać jak umiera młody morderca.

Więzienie w Maidstone stan obecny.

Historia jednego placka

Jak przystało na „porządnego” człowieka zaczęłam rok z postanowieniami. W styczniu mam więc dry January, czyli nie piję alkoholu. Niech sobie wątroba i trzustka odpoczną. Postanowiłam również nie jeść słodyczy, a skoro ich nie jem, to nie będę też ich piekła. To postanowienie ze słodyczami wytrwało dwa dni, bo przyjaciółka z dobroci serca podrzuciła mi do domu paczkę z własnoręcznie stworzonymi dobrociami. Jedną z tych pyszności były orzechowe ciasteczka. Postanowienie wzięło w łeb, bo jakże nie zjeść takich delicji… postanowiłam jednak wytrzymać z niepieczeniem ciast. Do wczoraj…

Jak pewnie niektórzy z was wiedzą mam w domu dwa psy. Jeden już duży, mądry, dostojny i do szpiku kości cierpliwy. Drugi natomiast to szczeniak, a jak na szczeniaka przystało zachowuje się zupełnie jak szczeniak. Dobrze że ja mam anielską cierpliwość (tylko do psów). Pewnego dnia znalazłam to moje czworonożne stworzenie w szafce, bo nie domknęłam drzwiczek. A także w zmywarce, czy na szczycie schodów, po których nie wolno mu wchodzić i wielu wielu wielu innych interesujących miejscach. 

Ale wróćmy do tematu. Wczoraj przygotowując obiad otworzyłam lodówkę by z niej wyciągnąć parę produktów. Oczywiście mała ciekawska główka była już przy mojej nodze. Ręce miałam zajęte i zanim zareagowałam maleństwo zębami, pomagając sobie łapą, ściągnęło na podłogę całą paczkę jajek. Zgadnijcie ile się rozbiło? 

Cóż było robić? Miałam paczkę mrożonych truskawek i paczkę świeżych, więc padło na ucierane ciasto z galaretką i bitą śmietanę. Przyznam się szczerze, że chciałam go ozdobić tak, by wyglądało bardzo WOW, ale mi nie wyszło. Podczas nalewania galaretki przewróciła się jedna z truskawek i wypięła na świat swój jasny tyłek. Poza tym galaretka przykleiła się do papieru, którym wyłożona była blaszka i podczas wyciągania oderwał się jej spory kawałek. Ciasto upiekło się nierówno i w żaden sposób nie potrafiłam tego zatuszować. Próbowałam jakoś ozdobić do zdjęcia, stąd tyle owoców, ale to również mi się nie udało.

Tylko psu się podobało. Warował jak… pies czekając, aż spadnie jakaś jagoda lub truskawka na podłogę.

Jeśli mimo wszystko jesteście ciekawi przepisu na to ciasto to dajcie znać to zrobię kolejny post.

Skojarzenie nr. 6 Program TV Little Britain

Zapytałam was jakiś czas temu, o to, z czym się wam kojarzy Wielka Brytania i kilka osób napisało, że z serialem telewizyjnym Little Britain. Spotkałam się z wieloma poglądami na temat tego programu. Niektórzy uważają, że jest przezabawny, a inni, że jest niesmaczny, żałosny, przerażający. Sama jestem gdzieś pośrodku, bo szczerze wam powiem mam cholerny problem z wyśmiewaniem się z kogokolwiek. Rozumiem, że postaci w tej komedii są przerysowane by uwypuklić jakiś tam problem, ale ja czasami mam wrażenie, że jest to poniżanie innych i zabawianie innych cudzym kosztem. Oczywiście, nie musicie się ze mną zgadzać. Może nie mam odpowiedniego poczucia humoru. 

Dla tych którzy nie wiedza, o czym mówię to taki skrót informacyjny: 

Little Britain był to brytyjski skeczowy serial komediowy, który rozpoczął się jako słuchowisko radiowe w 2000 roku, a potem emitowany był jako serial telewizyjny w latach 2003-2007. Napisany i odegrany przede wszystkim przez dwóch aktorów Davida Walliamsa i Matta Lucasa. 

Program składa się z serii szkiców zawierających przesadną parodię Brytyjczyków z różnych środowisk. Pomysł jest taki, że program jest przewodnikiem po brytyjskim społeczeństwie skierowanym do osób spoza Wielkiej Brytanii. Każdy epizod rozpoczyna wprowadzenie do danej  postaci przez narratora (Tom Baker). 

Chyba tylko pierwszy sezon był najbardziej wierny zamierzeniom, bo charaktery pochodziły z szerokiego spektrum klasowego. W późniejszych odcinkach schlebiając publiczności, dominującym celem tej komedii stały się białe, marginalizowane społecznie grupy, obecnie powszechnie określane jako „chavs” (popełniłam kiedyś tekst na ten temat : https://dee4di.com/2014/11/19/fenomen-slowa-chav/ ). 

Najwyraźniejszą przedstawicielką tej grupy społecznej w programie jest Vicky Pollard, fikcyjna samotna matka, niezbyt inteligentna i  się wielu nadużyć w świetle prawa. Jej słynnym powiedzeniem jest „Am I bothered…?”

Inne charakterystyczne postaci, powtarzające się w wielu epizodach to: 

  • Poruszający się na wózku inwalidzkim Andy Pipkin, który, gdy tylko opiekun odwrócił wzrok wstawał, pokazując wszystkim, że tylko udaje niepełnosprawnego.  
  • Daffyd Thomas, który twierdził, że jest „jedynym homoseksualistą w wiosce” i przez co czuł się prześladowany, mimo że społeczeństwo wydaje się go całkowicie akceptować. 
  • Anne jest pacjentką Szpitala Stevena Spielberga w Little Bentcock, gdzie jest szkolona w zakresie integracji ze społeczeństwem. Wydaje się być poważnie upośledzona umysłowo, z wyjątkiem odbierania połączeń telefonicznych, kiedy rozmawia w całkowicie spójny i uprzejmy sposób. Często ucieka się do ekstremalnych zachowań, takich jak lizanie lub głaskanie twarzy innych ludzi, lub zniszczenie rzeczy wokół niej. Anne lubi kupę. Namalowała obrazek z kupy i napisała „Wesołych Świąt” w kupie. 
  • Carol Beer – to wiecznie rozczarowana kobieta, która wykonuje szereg prac wymagających bardzo bliskiego związku z jej komputerem, np. Urzędnik bankowy, biuro podróży czy recepcjonistka w szpitalu. Kiedy zostaje o coś poproszona, np o otwarcie konta bankowego, wakacje w Ameryce lub umówienie się na spotkanie, wpisuje informacje do swojego komputera. Gdy stwierdzi, że prośba nie może zostać spełniona, odpowiada z powagą „Komputer mówi„ nie ”.
  • Maggie i Judy to dwie dystyngowane kobiety z Instytutu Kobiet, które oceniają niektóre potrawy na różnych imprezach wolontariackich lub charytatywnych w wiosce Pox. Chętnie biorą udział w poczęstunku zapewnionym przez gospodarzy, ale gdy zostaną poinformowane, że ktokolwiek zaangażowany w jego przygotowanie pochodzi albo z innego niż białe pochodzenie etniczne lub jest żonaty z kimś nie białym, lub nie jest heteroseksualny (na przykład, gdy dowiaduje się, że ktoś o imieniu Sanjana Patel przyrządziła marmoladę), to Maggie obficie wymiotuje, często na kogoś innego. 
  • Kenny Craig jest hipnotyzerem, który występuje na scenie i często wykorzystuje swoje moce wyłącznie do własnych celów, takich jak pokonanie swojej matki w grze Scrabble, umawiania się na randki i uwodzenia kobiet oraz do zdobywania pieniędzy.
  • Emily, której prawdziwe nazwisko to Eddie Howard, jest niezręcznym i bardzo nie przekonującym transwestytą. W całej serii tylko raz została uznana za kobietę (mężczyzna, o którym mowa, przyłapał ją wtedy w męskiej łazience pubu, w którym był). Zamiast starać się być jak nowoczesna kobieta, Emily nosi przestarzałe, wiktoriańskie sukienki, a jej zachowanie jest zgodne z przestarzałym wiktoriańskim stereotypem, w tym mówienie przesadnie wysokim głosem, równie wysokim, nerwowym śmiechem, używając słowa „dama” jako przymiotnik dla prawie wszystkiego i udając, że nie ma siły, co tylko czyni ją jeszcze mniej przekonującą.
  • Bubbles DeVere to łysa i chorobliwie otyła kobieta, która na stałe zamieszkuje w luksusowym Hill Grange Health Spa. Ma zwyczaj rozbierania się, przede wszystkim po to, by utrudniać wszelkie próby zmuszenia jej do spłaty ogromnych długów i kosztów utrzymania, ale także dlatego, że uważa, że ​​jest wyjątkowo piękna.
  • Des Kaye niegdyś był prowadzącym program telewizyjny dla dzieci, ale teraz pracuje w sklepie budowlanym. Nigdy nie pogodził się z faktem, że nie jest już w telewizji. Często widuje się, jak dręczy innych członków personelu swoją marionetką (zwaną Croc O’Dile) i swoimi częstymi powiedzeniami „wicky woo”.
  • Dudley to zwykły facet, który zamówił sobie tajską żonę z magazynu. Jednak Ting Tong jest całkowitym przeciwieństwem szczupłej, pięknej narzeczonej, której się spodziewał. Nie jest z tego zbytnio zadowolony, ale dla seksu nadal pozwala jej zostać „jeszcze jedną noc”, mimo że jego wymarzona okazuje się być po prostu typowym ladyboy. 

Tutaj krótkie podsumowanie niektórych charakterów:

Czy ten serial faktycznie obrazuje społeczeństwo brytyjskie? W jakimś stopniu pewnie tak. Większość Polaków mieszkających w UK, zwłaszcza tych, którzy trafiają w okolice osiedli socjalnych mogłoby potwierdzić, że na własne oczy widziało taka wielodzietna Vikki czerpiącą ile się da z zasiłków i unikającą odpowiedzialności za cokolwiek. Podobnie z innymi bohaterami, ale… Czy powinna kogokolwiek śmieszyć mentalnie chora sikająca w supermarkecie, gej domagający się swych praw, samotna matka, której nie dano wykształcenia by potrafiła lepiej zarobić, czy ludzie, którym po prostu w życiu nie wyszło? 

Ciekawa jestem, jakie jest wasze zdanie na ten temat?

Tarta jablkowo – dyniowa

Dynia w Europie pojawiła się wraz z odkryciem Ameryki. Najpierw przybyła do Francji, a stamtąd na dwór Tudorów w Anglii, gdzie słynne „pompionu”, jak ją wtedy nazywano szybko zaakceptowano jako wypełniacz do ciasta. Już w XVII wieku przepisy na ciasto z dyni można było znaleźć w angielskich książkach kucharskich, takich jak The Gentlewoman’s Companion (1675) Hannah Woolley. 

Na początku XIX wieku przepisy z dyni pojawiły się w wreszcie w kanadyjskich i amerykańskich książkach kucharskich, a ciasto dyniowe stało się powszechnym dodatkiem do obiadu na dzień Dziękczynienia. Amerykańskie tarty posiadają nadzienie z dyni, skondensowanego mleka i jajek (taki rodzaj dyniowego budyniu). Ma ono kolor od pomarańczowego do brązowego i jest pieczone na kruchym cieście, rzadko z wierzchnia warstwa. Masa jest mocno aromatyzowana cynamonem, sproszkowanym imbirem, gałką muszkatołową i goździkami. Często używa się tez ziela angielskiego, które może zastąpić goździk i gałkę muszkatołową, ponieważ jego smak jest podobny do nich obu połączonych. Niekiedy dodaje się kardamon i wanilie. Jak już wam kiedyś pisałam taka mieszanka przypraw nazywa się pumpkin spice ( o tu: https://dee4di.com/2020/10/12/dyniowe-gadki-i-jack-olantern/

Angielskie tarty czy raczej paje (pies) różnią się od amerykańskich. Jak niżej w moim przepisie dynie po prostu dusi się z przyprawami, a ciasto dzieli się na dwie części, jedna na spód, a druga do przykrycia nadzienia. Można uformować z ciasta kratkę. Ponieważ dynia sama w sobie nie ma dla mnie smaku, dlatego ja dodałam do niej jabłka.

Ciasto

  • 1,5 szkl mąki pszennej
  • 18 dag masła 
  • 1 jajko
  • 2 żółtka jajek
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 8 łyżek cukru kryształu 
  • 1 cukier waniliowy
  • 1 szczypta soli

Masa

  • 300 g miąższu z dyni 
  • 4-5 jabłek
  • 1/2 szkl cukru białego lub ciemnego (ja dałam ciemny).
  • 1 szczypta cynamonu
  • Kilka sztuk goździków
  • szczypta gałki muszkatołowej
  • 3 łyżki wody

Nagrzewamy piekarnik do 180 st. 

Dynię kroimy w kostkę, wrzucamy do garnka i gotujemy z odrobiną wody na małym ogniu. Po 10 min dodajemy obrane i pokrojone w plasterki jabłka. Wsypujemy cukier. Dodajemy goździki i gałkę muszkatołową i dusimy razem, aż do miękkości. 

Składniki na ciasto zagniatamy, formujemy w kulę i chłodzimy pół godziny w lodówce. Po czym wykładamy nim dno i boki natłuszczonej i posypanej bułką tartą tortownicy 21 cm. 

Podpiekamy ciasto około 15 min w piekarniku. Studzimy. 

Wykładamy na wierzch masę jabłkowo-dyniowa i posypujemy cynamonem (ja posypałam jeszcze raz brązowym cukrem i cynamonem).

Można wcześniej zostawić trochę ciasta by je ułożyć w kratkę na wierzchu. Mnie się nie chciało (czasami lubię sobie ułatwić zadanie) i zrobiłam kruszonkę z pokruszonych herbatników imbirowych i masła. Ciasto wkładamy do piekarnika i pieczemy ok. 60 min.

Miejsce nietypowe – Mauzoleum Darnley

Jest to jedno z takich miejc, co intrygują. Przeczytałam o nim w jednej z lokalnych gazet i oczywiście pojechałam tam od razu. Znalezienie miejsca nie jest takie proste. Mauzoleum znajduje się na obrzeżach miejscowości Cobham, a dokładnie wśród tutejszych lasów Cobham Woods.

Auto najlepiej zostawić na małym parkingu przy końcu  ulicy Lodge Lane w Cobham i iść wyznaczoną ścieżką, około 20 min przed siebie. Na szczęście droga jest prosta, a przede wszystkim bardzo malownicza wśród drzew, krzewów i polanek. Na jej końcu jak wisienka na torcie króluje grobowiec. 

Według wikipedii postawił go w 1783 roku Earl of Darney, po tym jak okazało się, że nie ma miejsca na jego pochówek w katedrze Westminster Abbey w Londynie. Postanowił być jak Cheops i wybudować swoją własną piramidę na terenie własnych włości. Z jakiegoś jednak powodu nigdy nie spoczął tam na wieczny odpoczynek. Mauzoleum zostało porzucone jak uwiedziona na jedną noc kochanka. Mijały lata i grobowiec popadał w coraz większą ruinę. Na szczęście dla tej budowli i dla nas,  w Wielkiej Brytanii istnieje charytatywna  organizacja National Trust, o której wielokrotnie już wam wspominałam, która zajmuje się historycznymi budynkami. Zdobyła ona środki, z pomocą lokalnych władz, by ten kamienny, stożkowaty zabytek podnieść z ruiny. Jeśli tu kiedyś traficie to polecam dokładnie przyjrzeć się płaskorzeźbom, którymi ozdobione są ściany. Przedstawiają głównie symbole śmierci, ale szczerze powiedziawszy otoczenie nie sprzyja śmiertelnym rozmyślaniom. Wręcz przeciwnie, życie chłonie się tu pełną piersią. 

Obrazek z mojej ulicy

 Siedzimy sobie wczoraj wygodnie, ja na moim ulubionym fotelu przy oknie, oglądamy Brytyjczyków tańczących z gwiazdami, gdy nagle, niebiesko się zrobiło na naszej ulicy. Patrzę za okno,  a tu wielka karetka stanęła tuż na naszym podjeździe, a obok policja i oczywiście nie wyłączyli migających świateł na górze. Mieszkam w bardzo spokojnej dzielnicy i takie atrakcje w postaci policji bardzo rzadko się zdarzają. Karetki już częściej, bo ta moja ulica to taki trochę „Dom Starców”. Naprzeciwko mnie mieszka dziewięćdziesięciokilkuletnia staruszka,  obok niej mocno posunięte w wieku małżeństwo, a moim najbliższym sąsiadem jest siedemdziesięcioletni Terry. Mieszkają sami, nie mają rodzin, przynajmniej żyjących blisko i rzadko kiedy ich ktoś odwiedza. Jeszcze dwa lata temu w domu obok staruszki mieszkało kolejna starsze małżeństwo, ale najpierw karetka zaczęła się pojawiać u niej, najpierw co tydzień, później codziennie, aż w końcu któregoś dnia pod moimi oknami pojawił się korowód pogrzebowy. Rok później w jej ślady poszedł starszy pan. Było mi smutno, lubiłam ich obserwować pracujących wspólnie w ogródku. Pamiętam któregoś dnia ten starszy pan wyjeżdżając swoim samochodem stuknął stojące na podjeździe, moje auto. Na szczęście nic się nie stało i wybaczyłam mu ten incydent błyskawicznie. A teraz ich nie ma… 

       Wrócę jednak do wczorajszego widowiska przed oknem. Dom który stoi tuż obok mnie po lewej stronie należy do Guya, a on wynajmuje go na mieszkania i pokoje. Żyje tam około 7-8 osob.  Niektórzy mieszkają od lat zwłaszcza ci, wynajmujący mieszkanka ale w pokojach lokatorzy zmieniają się dość regularnie. Zazwyczaj nie ma z nimi większych problemów. Niedawno do jednego z pokoi wprowadził się nowy mężczyzna, który chyba lubi imprezy. Nie to żeby szalał, ale od kiedy tu mieszka, czyli od tegorocznego lata kilkakrotnie zaprosił gości. Wczoraj był jeden z takich dni. 

    Ratownicy i policja weszli do domu obok. Nie wiedziałam do kogo, ale po chwili zobaczyłam tego nowego lokatora, wraz z jego znajomymi jak stoją koło karetki i autentycznie płaczą. A płaczący mężczyźni nie zdarzają się często. Przyznam wam się szczerze, że zamiast koncentrować się na fokstrotach i walcach, z zainteresowaniem oglądałam to, co się dzieje za oknem. Nie tylko ja. W oknach sąsiednich  domów widziałam stające i przyglądających się osoby.  Oba samochody stały tam bardzo długo. Policja wyraźnie zbierała zeznania, rozmawiając z mężczyznami, a ratownicy udzielali im jakieś pomocy. W pewnym momencie przejeżdżający duży biały van próbował zmieścić się pomiędzy karetką, a stojącym po drugiej stronie autem. Ponieważ nie zwolnił wystarczająco, zahaczył i zerwał lusterko. Miałam wrażenie,  że prowadzący vana młody kierowca myślał, że mu się upiecze,  bo w karetce w tym czasie nie było nikogo,  ale za chwilę zobaczył stojący z boku policyjny samochód i chcąc nie chcąc wysiadł z auta i zgłosił, co zrobił. Musiał podać dane swojego ubezpieczyciela. I tyle.

Taniec z gwiazdami się skończył, a policja i karetka stały na zewnątrz jeszcze dobrą godzinę. W końcu odjechały.  Znowu było cicho, spokojnie, ciemno. Nagle pojawiły się trzy policyjne samochody, jeden większy, dwa mniejsze. Te dwa mniejsze zablokowały kawałek mojej ulicy po obydwu stronach, tuż przed moim domem, tak by nikt nie mógł przejechać. A ten większy stanął centralnie na moim podjeździe. Wyszło z niego kilka osób z jakimiś bagażami w rękach i  weszli do domu. Po chwili pojawili się z powrotem niosąc na noszach nieboszczyka. Spodziewałam się czarnego worka, w którym zazwyczaj wynosi się denatów w filmach, a tutaj panowie mieli worek czerwony odbijający się w ciemności  od świateł samochodów. Nie wiem, co się wydarzyło. Wyobraźnia podpowiada mi różne scenariusze. Nie sadzę, by się pobili, raczej facet zmarł na jakiś zawał lub wylew, a że odbyło się to podczas party policja musiała być zaangażowana. Może któregoś dnia zapytam o to Gaya. 

Penshurst

WIOSKA

Penshurst to mała, dziewicza wioska, pięknie położona pomiędzy dwiema rzekami na terenie znanym jako „Weald of Kent” (jest obszar o wybitnych walorach przyrodniczych). Miejscowość słynie przede wszystkim z ufortyfikowanego kompleksu pałacowego, należącego niegdyś do Henryka VIII, a później do potężnej rodziny Sidney. Ale o tym budynku napisze kiedyś osobny tekst. Dużo turystów przyjeżdża jedynie by zwiedzić ten budynek, a pomijają wioskę. Według mnie to błąd, bo choć maleńka, jest bardzo urocza i idealna na mały spacerek, oraz herbatkę w tutejszej herbaciarni. Niektóre budynki pamiętają samego Henryka i królową Elżbietę.

W centrum wioski stoi imponujący hotel Leicester Arms, kiedyś jeden z domów rodziny Sidney. 

Gdy tu trafiłam po raz pierwszy rzucił mi się w oczy mały zakątek, w kształcie podkowy ułożonej z historycznych budynków z muru pruskiego.

To Leicester Square, miejsce, które powoduje jakbyśmy nagle przenieśli się w czasie. Jego bok stanowi stary Dom Gildii, zbudowany w XVI wieku, a od tylu zamyka plac drewniany łuk, przez który przechodzi się na znajdujący się obok kościoła cmentarz. Polecam dokładnie przyjrzeć się tym budynkom. Kryją w sobie tajemnice przeszłości. 

KOŚCIÓŁ ŚW. JANA

Ten piękny, zabytkowy budynek klasy I ma historię sięgającą 1115 roku, a w tym miejscu prawdopodobnie znajdowała się znacznie wcześniejsza, saksońska świątynia. Pierwszego proboszcza ustanowił tu w 1170 roku sam arcybiskup Thomas Beckett, zanim go zamordowano na rozkaz króla w katedrze w Canterbury. Średniowieczny kościół został gruntownie odrestaurowany przez George’a Gilberta Scotta w 1864 roku, w wyniku czego duża część wnętrza ma typowo wiktoriański charakter.

W środku najciekawszym elementem jest Kaplica Sidney, w której znajdują się pomniki poświęcone członkom tej rodziny. Najstarszym posągiem jest mocno podniszczona podobizna Stephena de Pencestera z 13 wieku. O wiele bardziej ozdobny jest grób Sir Williama Sidneya (zm. 1554), dziadka elżbietańskiego poety Sir Philipa Sidneya. Natomiast jeden z krzyży upamiętnia Thomasa Bullayena (Bullena), brata królowej Anny Boleyn. Jak widać, pisownia w czasach Tudorów była niekonsekwentna.

CMENTARZ 

Na cmentarzu kościelnym w Penshurst, zaraz przy wejściu od strony Leicester Square, pod cisem po prawej stronie znajduje się ledwo czytelny grób.

To jest miejsce spoczynku Richarda Saxa, który został brutalnie zamordowany 1 lutego 1813 roku przez swojego dzierżawcę Henry’ego Langridge’a, robotnika z posiadłości w Fordcombe. Dziewięcioletni syn Henryka był świadkiem i zeznawał przeciwko ojcu w sądzie. Henry był znany ze swojego temperamentu i przemocy nawet we własnej rodzinie.

STÓŁ DOLE

Na cmentarzu przykościelnym, w pobliżu południowej kruchty, stoi średniowieczny stół zasiłkowy, przypominający grobowiec nazwany stone dole.  Były to kamienne stoły lub półki, umieszczane zwykle w kruchtach kościelnych, rzadziej na cmentarzach. Od średniowiecza do XVI lub XVII wieku służyły one do rozliczania kontraktów i spłaty długów, zapisów, dziesięcin i składek kościelnych. Używano ich także do rozdawania pieniędzy lub chleba potrzebującym w parafii oraz podróżnym potrzebującym pomocy. Do dzisiaj zachowało się ich bardzo niewiele. Mamy szczęście, że jeden z nich zachował się w Kencie. 

HERBACIARNIA FIR TREE TEA HOUSE (czyli herbaciarnia pod sosną)

Przy głównej drodze, tuz zaraz za siedziba lokalnych władz, czyli za Village Hall znajduje się kolejny piękny budynek, który przetrwał do naszych czasów. Pamięta czasy Tudorów. W środku zobaczycie piękne oryginalne pozostałości tamtych dni jak belki, kominek, drewnianą podłogę. Polecam napić się tam herbatki i zjeść ciasteczko. Miejsce to działa jako kafejka już od lat 30. XX w. Pięć stolików wewnątrz zrobione są ze starej sosny, która kiedyś górowała nad tym budynkiem, stąd nazwa.

MALWY

Niewielkim tudorowskim domkom w Penshurst uroku dodają obrastające je kolorowe malwy. Prawdziwie królewskie rośliny. Są pewnego rodzaju kolejnym symbolem angielskości. Przed jednym z domków czasami stoi stolik, a na nim wystawione widokówki oraz małe torebeczki z nasionami malw.

Całkowita samoobsługa i jaka wiara w człowieka. Pieniążki, jeśli chcemy kupić, wrzuca się przez dziurę na listy w drzwiach jednego z budynków. Ponieważ zawsze marzyłam, by mieć malwy w ogródku kupiłam małą paczuszkę, zobaczymy czy się przyjmą. 

Dyniowe gadki i Jack – O’Lantern

Październik w Anglii jest czasem gdy mieszkańcy  hurtowo zaopatrują się we wszelkiego rodzaju  dynie.  Kupują je w sklepach, lub jeżdżą na farmy i plantacje by samemu zebrać to cudowne warzywo z grządki. Zdobią one potem domowe półki nad kominkiem, parapety okienne czy wejścia do domów. 

Jack – O’Lantern  to dynia o upiornej  twarzy, oświetlona od środka  świecami,  niewątpliwy znak sezonu Halloween.  Praktyka ozdabiania lampionów z dyni wywodzi się z Irlandii, gdzie początkowo do rzeźbienia używano dużych rzep i ziemniaków. Nazwa, pochodzi z irlandzkiej legendy o mężczyźnie imieniem Stingy (skąpy) Jack, który zaprosił na drinka samego diabła.  Zgodnie ze swoim imieniem, Skąpy Jack nie chciał płacić za swojego drinka, więc przekonał diabła, aby zamienił się w monetę, za którą Jack mógłby kupić ich drinki.  Gdy Diabeł to zrobił, Jack postanowił zatrzymać pieniądze i włożył je sobie do kieszeni obok srebrnego krzyża, który uniemożliwiał piekielnemu stworzeniu powrót do pierwotnej postaci. Po jakimś czasie i wielu błaganiach diabła, Jack w końcu go uwolnił, pod warunkiem, że nie będzie mu przeszkadzał przez rok i że jeśli Jack umrze, to diabelstwo nie zażąda jego duszy. 

 Rok później Jack ponownie przechytrzył diabła. Namówił go aby wspiął się na drzewo po jabłka.  Kiedy ten był na drzewie, Jack wyrył znak krzyża w korze, aby książę piekieł nie mógł zejść, dopóki nie obieca, że nie będzie mu przeszkadzał przez kolejne dziesięć lat.

 Wkrótce jednak Jack zmarł, a Bóg za konszachty z diabłem nie chciał go wpuścić do nieba. Nie mógł też iść do piekła, bo diabeł obiecał mu, że go tam nie weźmie. Nie urządził się najlepiej. Biedna jego dusza krążyła w zawieszeniu, w kompletnej ciemności, pomiędzy piekłem, a niebem. Będąc jednak sprytnym Jack podwędził płonący węgielek z piekła i włożył go do środka wyciętej rzepy tworząc w ten sposób małą latarenkę. Tak narodziła się nazwa Jack of the Lantern”, skrócona pózniej do „Jack O’Lantern”. Szkoci i Irlandczycy pierwsze wykrzywione twarze wycinali w ziemniakach i rzepach, w Anglii używano do tego buraków, a dopiero gdy imigranci przenieśli tradycję za ocean, na scenie pojawiła się dynia i stała się ona integralną częścią obchodów Halloween. Bo dynia oryginalnie pochodzi z okolic Meksyku. 

W angielskich domach i szkołach organizowane są konkursy na najlepszą dynię. Pamiętam moja córka kiedyś zdobyła nagrodę za swoje ( z małą moją pomocą) artystyczne dzieło. Wyciełyśmy kota. 

Jeśli ktoś się wybiera w październiku do kafejki to na pewno na wejściu przywita go zapach tak zwanego pumpkin spice. Ale niech was nie zwiedzie nazwa, nie ma w tym nawet grama dyni.  Jest to mieszanka cynamonu, gałki muszkatołowej, goździków i czasami imbiru. Wymyślono ją w Ameryce jako przyprawę do ciasta dyniowego i stąd przyjęła się nazwa. Pamiętam taką scenę z serialu Criminal Minds, gdzie wszystkowiedzący Spencer tłumaczy komuś, że  pumpkin spice latte to oszustwo, nie ma w tej kawie dyni. Podejrzewam, że fani serialu wiedzą o kim mówię. 

W restauracjach za to można zamówić dyniowe risotto, dyniowe ravioli, dyniową zupę krem, dyniowe curry czy na deser wszelkiej maści dyniowe tarty lub nawet lody. 

Nie przesadzę jeśli powiem, że październik to bezdyskusyjnie dyniowy miesiąc. 

U nas w domu, od lat dynia pojawia się obowiązkowo. Ozdabia kuchnię przez kilka tygodni, a potem zazwyczaj ląduje jako pożywka do kompostu lub na stole w postaci curry. W tym roku udało sie upiec dyniową tartę, ale o tym w kolejnym wpisie. 

Lato, lato i po lecie…

Jak bardzo poważny jest ten wirus? Ile jeszcze osób umrze? A może to jedna wielka ściema? Może w ogóle korona nie istnieje? Może jest to jakiś zamach na nasze prawa człowieka? A może jest to jedynie nowa odmiana grypy? Przecież, co roku masa ludzi umiera na grypę. Ale czy możliwe byłoby stworzenie takiego spisku na poziomie międzynarodowym, z włączeniem w to wszystkich krajów i narodów? Czy to możliwe, że wszystkie głowy państw dałyby się namówić czy przekupić, by wziąć udział w takich konszachtach?

Na takich mniej więcej przemyśleniach upłynęło mi ostatnie lato. I na oglądaniu seriali. By za dużo nie myśleć. Zobaczyłyśmy z Olivią wszystkie sezony Lucyfera, którego uwielbiam. Miałyśmy nawet jechać do Paryża na spotkanie z aktorami, ale jak się domyślacie Korona pokrzyżowała nam plany. Poza tym zaliczyłyśmy wszystkie 15 sezonów Criminal Minds i muszę przyznać, że przy trzynastym sezonie sama po nocach rozwiązywałam kryminalne zagadki z wybebeszonymi ofiarami w moich snach. Podobne nocne wrażenie zrobiły na mnie Pamiętniki Wampirów.

O tym lecie nie mogę napisać, jak w poprzednich, że pojechałam tu czy tam, zobaczyłam to i tamto, bo prawie nigdzie nie byłam, jeśli nie liczyć długich włóczek z psem po okolicy oraz wypadu do kilku sąsiedniego wiosek. Mieliśmy jedynie fuksa, bo gdy na chwilę poluźnili obostrzenia czmychnęliśmy ze znajomymi do francuskiej Normandii. Udało się zrobić zapasy wina, sera i pasztetów a także trochę podładować akumulatory.

Dużo z moich znajomych mówi, że ten rok zbliżył członków ich rodzin do siebie. Dał czas by spędzać go razem. My mieliśmy bardzo podobnie, a zwłaszcza najszczęśliwszy był pies, który miał się z kim bawić i z kim wychodzić na bardzo długie spacery kilkakrotnie w ciągu dnia.

Na szczęście dopisała nam pogoda. To było lato stulecia, najcudowniejsze od bardzo dawna. Wszyscy Anglicy chodzili opaleni jakby wrócili ze swoich hiszpańskich wakacji. Każdy robił remont w domu i dopieszczał ogródki.


Czy baliśmy się choroby? Czy boimy się jej teraz? Nie. Jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy, że może ona nas dotknąć. Nie znamy osobiście nikogo kto byłby chory. Może dlatego ta choroba wydaje się tak daleka i czasami zakrawa na teorię spisku.

Podobały mi się w Anglii udekorowane miśkami, innymi pluszakami i tęczowymi rysunkami domy, oraz ludzie wychodzący na ulice, co czwartek o dwudziestej by bić brawo dla pracowników służby zdrowia. Miało się wtedy poczucie solidarności, poczucie bycia częścią czegoś ważnego. Wspólna sprawa łączy ludzi.

Ale powoli każdy ma dość, a tu nasz Borys zapowiedział kolejne ostre restrykcje na być może sześć miesięcy. Nie tylko wprowadził oficjalne kary za ich łamanie, ale namawia również by sąsiad donosił na sąsiada. W każdej kafejce czy restauracji się nas spisuje. Pobiera się temperaturę jak odciski palców, każą rejestrować każdy krok online. Jakoś mi dziwnie z tą inwigilacją. Coś mi to przypomina.

A tu nadchodzi długa, deszczowa jesień…