Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera M
Podejrzewam, że każdy, kto kiedykolwiek był w Londynie kojarzy rozsianą po całym mieście sieć coffee –shop’ów z czerwonym logiem Pret a Manger. Jak grzyby po deszczu, te bary kanapkowe można spotkać na każdej ulicy. W czerwcu 2000 roku było ich trochę mniej niż teraz i kojarzyły się nam z nieosiągalną kraina, mlekiem i miodem płynącą. O Pret krążyły legendy; o tym jak fajnie się tam pracuje, jak dobrze płacą, że wszystko jest legalne i że płaci się najprawdziwsze podatki i ubezpieczenie (tzw. NIN), które dawało prawo do późniejszej emerytury, czy chorobowego. Wszyscy Polacy szukający pracy na czarno, tęsknie wzdychali do tego miejsca, które wydawało się niezdobytą twierdzą. Nie znam osoby, która wtedy próbowała pokonać te mury. Bo tam trzeba było mieć WIZĘ.
Po porzuceniu pracy u Teresy, obie z Gosią rozpoczęłyśmy poszukiwania. Moja siostra, zdała maturę w Krakowie i postanowiła pójść w moje ślady i szukać szczęścia w UK na stałe. Najważniejsze było znalezienie pracy. Niestety, nie było łatwo. Czerwiec był miesiącem, w którym zwalała się do Londynu masa studentów z całej Europy. Przyjeżdżali, by popracować w wakacje. Takie trzy miesięczne zarobki pozwalały na znaczne poprawienie studenckiego życia przez cały rok. Funt był zawsze droższy niż inne waluty. Co z tego, że się mieszkało w okropnych warunkach, nieraz na kupie. Dało się przeżyć przez 3-4 miesiące. Studencka brać brała, co jej wpadło w ręce, a co nie potrzebowało pieczątki w paszporcie z napisem „Można Pracować”. Nie wybrzydzali, dlatego konkurencja była duża, a nasze poszukiwania znacznie utrudnione. Większość posad była już zajęta. Wtedy to właśnie nogi poprowadziły nas pod cudowną katedrę św. Pawła, imponującą, barokową budowlę, której rozmiary ustępują tylko Bazylice św Piotra i Pawła w Rzymie. Parę metrów od świątyni dostrzegłyśmy Pret a Manger. „A czemu by nie spróbować” – pomyślałyśmy głośno – „Mamy przecież studenckie wizy”. Pozwalały one, co prawda, tylko na dwadzieścia godzin pracy w tygodniu, ale lepsze dwadzieścia godzin niż nic. „A może właśnie potrzebują kogoś na pół etatu?”. Trochę przestraszone weszłyśmy do kafejki i zapytałyśmy o menadżera. Zaprowadzono nas do podwyższonego stolika przy oknie, przy którym siedziało dwóch przystojnych facetów w ładnych koszulach i marynarkach. Gule w gardle urosły nam do kosmicznych rozmiarów. Jakimś cudem, łamanym angielskim powiedziałyśmy, w czym rzecz. Z rozbrajającym uśmiechem, po serii kilku pytań, jeden z nich kazał nam się stawić na próbę w kafejce na rogu ulicy Chancery Lane i High Holborn, w dżinsach i z paszportami. Byłyśmy punktualnie. Dano nam wielkie białe koszule, z napisem Pret na plecach, czerwone czapeczki bejsbolówki i czerwone chustki na szyje, które nazywali bandanami. W kuchni uczono nas jak się hurtowo, na czas, robi kanapki, przestrzegając higieny na najwyższym poziomie; ręce musieliśmy myć co dwadzieścia minut. Ale wbrew pozorom nie było to bardzo stresujące, muzyka grała głośno, ludzie tańczyli, śpiewali, wydawało się, że kanapki robią się same do rytmu. Towarzystwo pracujące było bardzo międzynarodowe: Francuzi, Włosi, Hiszpanie, chłopak z Meksyku, dziewczyna z Erytrei, menadżer, który nas zaprosił był Irlandczykiem. Pasowałyśmy jak ulał! – Naszym skromnym zdaniem oczywiście.
Brian, bo tak miał na imię nasz nowy szef wytłumaczył nam, że na wizie studenckiej w czasie wakacji możemy pracować czterdzieści godzin w tygodniu, czyli na pełny etat. Czy miał rację? Nie wiem, ale nie sądzę, nawet jeśli, to podejrzewam, że te pełnoetatowe wakacje powinny się kiedyś skończyć. Moje nie skończyły się dopóki nie rzuciłam pracy, będąc już sama menadżerem w 2012 roku.
Od Briana dostałam listy referencyjne i otworzyłam nowe konto bankowe oraz postarałam się o numer ubezpieczenia, czyli Insurance numer. Pamiętam, gdy byłam na rozmowie w Citizen Bureau urzędnik trochę się skrzywił, bo Brian w liście zrobił błąd i zamiast napisać Pret a Manger (co pochodzi z francuskiego Gotowe do Jedzenia), napisał Pret a Manager (czyli gotowy menadżer), ja się nie obraziłam.
16 czerwca 2000 roku zaczęłam pracę w firmie, która zmieniła moje życie diametralnie, dała mi mnóstwo szans i możliwości, dotychczas niedostępnych, dużo radości i śmiechu, ale też nieraz mocno mnie zestresowała, czy dała po łapkach. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta moja nowa przygoda będzie trwała ponad 12 lat.
Oj dziś czytało mi się najfajniej:-) same dobre wieści!:-))))
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Studenckie tymczasowe zajęcia maja tendencję do stawania sie najdłuższymi okresami pracy w jednym miejscu. 🙂 Złapię fuchę tam, tu, popracuję okresowo. I robi się z tego kilkanaście lat. Albo własny biznes z milionowym obrotem.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Chcę ciąg dalszy tej historii. ;P a najbardziej ciekawi mnie z czego się śmialiście.
PolubieniePolubienie
I co dalej? Jak minęło te 12 lat?
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dalsza cześć się pisze😉
PolubieniePolubienie
Nie mogę się doczekać dalszej części. Kocham czytać takie teksty, chociaż sama nie mam odwagi wyjechać do pracy poza Polskę… to chyba oznacza, że muszę czytać o tym jeszcze więcej 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
No to zapraszam do zabawy 🙂
https://chatkababyjogi.wordpress.com/2015/12/04/106-odpowiedzi-na-pytania/#more-1104
PolubieniePolubienie
Jaka miła niespodzianka, ślicznie dziękuje
Pozdrawiam serdecznie
PolubieniePolubienie
Przytyło Ci się podczas pracy tam? Ja to bym chyba cały czas podjadała. Rewelacyjna notka! 🙂
PolubieniePolubienie
Brian może francuskiego nie znał, ale za to przepowiedział przyszłość.. ale co mnie ciekawi – czy wysiudałaś Brajana z jego stołka? 😉
PolubieniePolubienie