Kontynuacja Alfabetu Emigracji. Litera F
Teoretycznie szukałam pracy. Wstawałam rano, jechałam do centrum Londynu, szukałam restauracji, kafejek, do których powinnam była wejść i zapytać o pracę, ale kończyło się na tym, że stałam przed wejściem sparaliżowana od strachu. Po 10 minutach stania, uciekałam szlochając. I tak codziennie przez miesiąc. Kończyło się lato. Nie potrafiłam otworzyć gęby, by normalnie rozmawiać z ludźmi, zwłaszcza po angielsku. Z pomocą przyszła mi siostra Gosia. Wakacje minęły, i Gosia musiała wracać do czekającej w Polsce szkoły. Całe lato pracowała w sercu Camden Town, w arabskiej kafejce Cafe Moretti serwującej angielskie śniadania, kanapki i lekkie lunche, typu jacket potatoe (pieczony ziemniak z serem, lub tuńczykiem, lub fasolką w sosie pomidorowym). Nie tylko nie znałam tych potraw, ale tez nie miałam pojęcia jak w Anglii wygląda obsługa klienta. Właścicielem kafejki był nieśmiały i dobroduszny Habib. I to on, ze względu na moją pracowitą, niezwykle wesołą siostrę zaproponował mi pracę. Niestety nie doglądał swojego biznesu zbyt często. Pod jego nieobecność jadłodajnią rządzili Ibrahim i John, Kurd, który był politycznym uchodźcą. Imię John nadano mu dlatego, że nikt nie potrafił wymówić jego prawdziwego imienia. Na początku współpraca między nami układała się świetnie. Byli dla mnie mili i bardzo pomocni. Pracowałam najczęściej rano, otwierając z Johnem. Krok po kroku uczyłam się jak się prowadzi kafejkę, jak się robi kawę z maszyny espresso, bo takich maszyn nie miałam wczesniej okazji spotkać w Polsce. Nauczyłam się różnic pomiędzy latte, cappuccino, machiato etc. Dowiedziałam się, co to falafel, jacket potato, scramble eggs, spróbowałam po raz pierwszy sera brie. Może dla niektórych wyda się to dziwne, ale to był rok 1999, nie tak długo od upadku komunizmu w naszym kraju i ja naprawdę nie miałam okazji poznać wcześniej tych wszystkich rzeczy. Poza tym spotykałam nowych ludzi, bardziej i mniej sympatycznych klientów, stałych bywalców, dzięki którym uczyłam się angielskiego. Pracowałam bardzo dużo, czasami od 7 rano, do 8, 9 wieczorem. Ale było mi to na rękę. Nie musiałam za dużo myśleć, życie jakby biegło koło mnie, swoim torem. Maciej w tym samym czasie podjął pierwsze starania o wizę jako samozatrudniający się stolarz. Zaczęliśmy też szukać nowego mieszkania, tym razem, bez żadnych cygańskich pośredników typu Jurek. Nasze rodzeństwo wróciło do szkół w Polsce. Nie potrzebowaliśmy, więc wielu pokoi. Chcieliśmy nasze lokum wynająć legalnie, z agencji nieruchomości. Mieliśmy wizy studenckie, więc teoretycznie nie było przeszkód. Nie było to jednak proste. Na szczęście była z nami Tereska , moja koleżanka z uniwersytetu w Polsce, która dostała właśnie stypendium na londyńskiej uczelni. Papier z UCLA potwierdzający status studencki, ocieplił serca agentów i dostaliśmy nasze pierwsze mieszkanko na Sydenham, na ulicy Kirkdale 274C, na ostatnim piętrze kamienicy, z „pięknym” widokiem na High Street i stację kolejki naziemnej. Było to nasze dziewiąte i ostatnie mieszkanie w Londynie. Spędziliśmy tam 3 lata w spokoju i w zgodzie z właścicielami mieszkania. Płaciliśmy dokładnie 525 funtów miesięcznie. Zamieszkała z nami Ania, moja druga przyjaciółka ze studiów, która dostała stypendium w Londynie. Tereska, pewnego dnia, po przejechaniu rowerem z uczelni do naszego nowego mieszkania, zmieniła zdanie i wybrała pokój w kampusie. Było dla niej za daleko. Mieszkanko udało nam się super, ale jak to często bywa w życiu, gdy jedno się udaje, to drugie się wali. Z jakiegoś powodu atmosfera w pracy popsuła się bardzo. Dotychczas przyjazny i cierpliwy John zrobił się w stosunku do mnie niezwykle niemiły, cierpki i arogancki. Nie było dnia by na mnie nie krzyczał, lub poganiał za coś. „Znawcy” duszy arabskiej stwierdzili, że się we mnie zakochał, ale mi ten rodzaj zalotów zdecydowanie nie odpowiadał. Zaczęłam się stawiać, a wtedy do ataku przystąpił Brahim. Miałam dość. Któregoś dnia wdrapałam się po schodach z kuchni do kafejki ze stosem talerzy na ręku. Chciałam je poukładać, jak zwykle, na ladzie by przygotować wszystko przed porą obiadową. Z jakiegoś powodu nie spodobało się to Johnowi i zaczął na mnie wrzeszczeć i obrzucać epitetami. Nie wytrzymałam. Stos talerzy z brzękiem wylądował na podłodze, a ja złapałam swoją torebkę i wybiegłam na zewnątrz. Nigdy więcej moja noga nie postała w tym miejscu. Ania i Tereska pojechały odebrać od przerażonego, przepraszającego Habiba moją ostatnią wypłatę. Zakończeniem całego, tego epizodu był telefon od Ibrahima, który nagrał się na sekretarce wyklinając mnie na wszystkie możliwe sposoby i grożąc śmiercią wszystkim członkom mojej rodziny. Nie ruszyło mnie to za bardzo. Miałam już swój stalowy kręgosłup.
Inne wpisy na F, ZAPRASZAM
http://obserwatore.eu/emigracja/funkcje-spoleczne-w-szanujacym-sie-wloskim-domu/
http://bienvenueensuisse.blogspot.com/2015/10/f-jak-frank.html
http://francuskiezycie.blogspot.fr/2015/10/f-francais.html
https://storyland14.wordpress.com/2015/10/15/f-jak-fikcja-alfabet-emigranta7/?preview=true
https://annamariagregorowicz.wordpress.com/2015/10/16/alfabet-emigranta-f-jak-flamandzki/
Jakby ktoś chciał kiedyś zrobić prawdziwy serial o życiu na emigracji to powinien sięgnąć po Twoja historię. Dzielna ☺
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Teraz też to trochę tak widzę, jakbym oglądała cudze życie, wtedy nie było mi filmowo. Buziaki
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Początki na emigracji zawsze są trudne, ale nie można się poddawać i trzeba tak jak Ty brnąć ciągle do przodu! Brawo! Trzymam za Ciebie kciuki! 🙂 Pozdrawiam 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję, to są wydarzenia sprzed 17 lat, jakoś sie udało przetrwać i teraz ciągle mieszkam w UK i wspominam troche z rozrzewnieniem, trochę ze smutkiem. Dziękuję ślicznie za odwiedziny u mnie. Pozdrawiam serdecznie
PolubieniePolubienie
Początki są zawsze trudne, czy to na emigracji, czy to w kraju. Czy zaczyna się taką pracę, czy inną, czy wyprowadza się na własny garnuszek tu czy tam – nie ma za dużej różnicy. Jednak to co Ty przeżyłaś, przechodzi ludzkie pojęcie. Aż nie wiem co napisać. Ja dziękuję za taką miłość od Falafela. Pff…
Ale aż spadł mi kamień z serca, jak przeczytałam, że miałaś w końcu NORMALNE mieszkanko 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Przynajmniej jedno się ustabilizowało, to prawda. Dziękuje za miłe i ciepłe słowa i bardzo się cieszę, że do mnie zaglądasz. Pozdrawiam
PolubieniePolubienie
Dorotko, naprawdę czyta się Twoje teksty jak scenariusz serialu! Już czekam na następny odcinek! Podziwiam niezmiennie! Buziaki!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Mój prywatny serial 😉, podobno życie pisze najlepsze scenariusze. Dziękuje Aniu
PolubieniePolubienie
To prawda. Szkoda tylko, że nie zawsze, kiedy „akcja” trwa, jesteśmy z tych scenariuszy zadowolone. Najważniejsze, że wszystko w końcu zmierza do szczęśliwego końca. Nie bez trosk, bo cóż to by było za życie 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Kurczę, musiałam jakoś przeskoczyć literkę F u Ciebie ale już nadrabiam 🙂 Muszę przyznać, ze Twoja historia, choć pełna trudnych momentów, daje taką wiarę, że przez wszystko da się przejść 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pingback: F jak Femme de chambre i Fleuriste | O Gruu, Blee i MamĄ
Pingback: F jak Firth of Forth – Alfabet mojej emigracji |
Pingback: Funkcje społeczne w szanującym się włoskim domu