Kolejna porcja wspomnień w ramach mojego Alfabetu Emigracji
Ciąża przebiegała w miarę normalnie, poza złym humorem, nic mi nie dokuczało. Nadszedł czas, by zrobić jedno z regularnych obowiązkowych badań USG. Pojechałam sama. Pielęgniarka, która miała przeprowadzić badanie była bardzo miła, szczebiotliwie gadała o tym, jak fajnie jest mieć dzidziusia. Nawaliła mi zimnego żelu na brzuch i jeździła po nim jak maśle. W pewnym momencie zamilkła i skoncentrowała się nad monitorem. Nałożyła więcej żelu i powtarzała badanie kilkakrotnie. W końcu ze spuszczonym wzrokiem wyszła, mrucząc pod nosem, że musi zapytać o opinie specjalistę. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje wokół mnie. Do pokoju zwaliła się chmara zachmurzonych lekarzy i pielęgniarek i zaczęli debatować nad moim brzuchem. Niewiele rozumiałam. W końcu pozwolono mi usiąść i ewidentnie wyższej rangi lekarz powiedział mi, że muszę badanie powtórzyć. Zaprowadzono mnie do innego pomieszczenia, a w międzyczasie ściągnięto do szpitala panią Basię, tłumaczkę, która pomagała w takich przypadkach jak mój. Pani Basia stała się później jedną z moich najwierniejszych powierniczek. Po kolejnym badaniu dowiedziałam się, dziecko się nie rozwija jak powinno, ale jeszcze nie wiedzą, w czym problem. Podejrzewają, że dziecko będzie miało Syndrom Downa. Wyszłam ze szpitala ze skierowaniem na kolejne badania; amniopunkcję oraz na kolejne USG do dziecięcego szpitala Great Ormond Street. Zadzwoniłam do domu w Polsce i z płaczem opowiadałam o moim badaniu, moja mama płakała ze mną. Na drugi dzień stawiłam się na amniopunkcji, a tam czekała już na mnie pani Basia. Długą, ostrą igłę wbito mi prosto w brzuch by pobrać próbkę wód płodowych. Po wyniki miałam się zgłosić po tygodniu. Bałam się okropnie. Próby prowadzenia normalnego życia nie wychodziły mi najlepiej; płakałam jadąc autobusem do pracy i sprzątając samotnie domy; ludzi unikałam jak ognia. Jak na złość zepsuł nam się bojler i nie mieliśmy od 3 tygodni cieplej wody. Mogłam zapomnieć o rozluźniających kąpielach.
Wyniki dostałam dokładnie w dniu kolejnego badania USG, były negatywne. Byłam w siódmym niebie, ale niestety przedwcześnie. W Great Ormond Street hospital zrobili dokładniejsze badania USG, badali malutkie serduszko mojego maluszka. Po czasie, który wydawał mi się wiecznością, sympatyczna pani doktor zaprosiła mnie do swojego gabinetu by ze mną porozmawiać. Pani Basia była oczywiście przy mnie. Dowiedziałam się, że moje dzieciątko miało źle rozwiniętą jedną komorę serca i nie było połączenia pomiędzy sercem a płucami, szanse, że urodzi się żywe były niewielkie, tylko 20 procent. I tak jednego dnia otrzymałam nowinę, która wyniosła mnie do siódmego nieba i drugą, która zrzuciła mnie do otchłani piekła. Nie pamiętam jak dojechałam do domu. Miałam się zdecydować czy chcę czekać aż dziecko samo umrze, czy wolałabym by mi w tym pomogli. Co prawda byłam już po 24 tygodniu, ale w Anglii aborcja jest dopuszczalna nawet później, jeśli zostanie wykryta jakaś wada rozwojowa płodu, a tak było w moim przypadku. Nie mogliśmy podjąć takiej decyzji, postanowiłam zostawić to losowi. W 30 tygodniu powtórzyłam badania. Ta sama sympatyczna pani doktor powiedziała, że zdarzył się cud, w jakiś sposób, serce znalazło sobie okrężną drogę do płuc. Zawołała wszystkich dostępnych lekarzy specjalistów na konsultacje. Postanowili, że można spróbować, gdy dziecko w moim brzuchu będzie już większe, zrobić mu operację na sercu. Jeśli tego nie zrobią, dziecko po urodzeniu nie będzie w stanie oddychać. Termin operacji wyznaczono na koniec czerwca. I znowu czekanie. Tym razem jednak los wziął sprawy w swoje ręce. 20 czerwca rano obudził mnie ból, krwawienie i strach. Wielka czarna taksówka zabrała mnie do szpitala, a tam okazało się, że rodzę. Widziałam w twarzach lekarzy i całego personelu szpitalnego panikę, w ciągu zaledwie kilku minut ulokowano mnie na wózku w karetce i na sygnale pomknęliśmy przez Londyn do szpitala Guys and St Thomas, znajdującego się koło London Bridge.
Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że tak często przechodziłam koło tego wieżowca, a nie wiedziałam, że to szpital. Porodówka była gdzieś na jednym z najwyższych pięter, niestety nie pamiętam dokładnie. Widok na Londyn zachwycał; ludzie płacą duże pieniądze by mieć takie punkty widokowe. Umieszczono mnie w izolatce i podłączono kroplówkę z jakimś lekarstwem, które miało powstrzymać skurcze. Całą noc wyłam z bólu bioder i nóg. Czułam się jakby wielkimi szczypcami rozrywano mnie na strzępy. Tuż przed czwartą w nocy sprowadzono do mnie panią Basię, moją pocieszycielkę i najlepszą przyjaciółkę w potrzebie. Nikogo innego nie miałam. Maciej był na chwilkę, ale nie mógł zostać, bo musiał pracować. Strach, samotność, ból, tęsknota, poczucie obcości, wszystko razem rozwalało moją osobę na milion kawałeczków. Wokół same nieznane twarze. Mnóstwo ich, lekarz na lekarzu, a ja sama, nierozumiejąca, co do mnie mówią. Mimo lekarstwa, skurcze nie ustały i po kilku godzinach konwulsji i narad lekarskich, jednym pluskiem wyskoczyło ze mnie maleństwo. Z szybkością myśliwca pojawił się w pokoju inkubator z masą wystających rurek i kabelków, jak taka podtrzymująca życie ośmiornica i jej macki porwały mojego syna i nie mogłam go zobaczyć jeszcze przez długie godziny. Pielęgniarki i położne opiekowały się mną jak mogły, umyły, masowały obolałe nogi i pocieszały serdecznymi słowami, których znaczenie tłumaczyła mi zmęczona pani Basia. Dowiedziałam się, że moje dziecko zabrano na oddział intensywnej opieki, że ważył tylko 1 kilogram, tak jak paczka cukru. W mojej głowie było kłębisko myśli, ale myśl przewodnia była jedna: „Urodził się, więc będzie żył”. W moje serce wróciła nadzieja, ta głupia nadzieja, która zostaje z nami aż do końca, ta, która tak brutalnie potrafi oszukać.
W pewnym momencie położna, która wypełniała koło mnie jakieś papiery zapytała czy mam już imię dla mojego dziecka? Tak, miałam. Zawsze kochałam biblijne imiona. Imię mojego syna to DAVID
Inne wpisy w ramach Alfabetu Emigracji:
Świetny art. Mam nadzieję, że już wszystko w porządku…
PolubieniePolubienie
Niestety nie.
PolubieniePolubienie
Wiesz, nic nie napiszę. X
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
dziękuję
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ależ… Dla mnie jesteś Wielka x
PolubieniePolubienie
Oj…. szczęśliwie wyszło. Mały twardziel.
PolubieniePolubienie
Niestety nie do końca szczęśliwie…
PolubieniePolubienie
Miałem nadzieję że jednak tak. Przykro mi…
PolubieniePolubienie
Niestety los miał inne plany dla nas.
PolubieniePolubienie
Trzymam kciuki by to się zmieniło
PolubieniePolubienie
Myślę, że napisanie tego kosztowało Cię dużo… ściskam mocno :*
PolubieniePolubienie
Bardzo dużo, to prawda, ale gdzieś tam podświadomie, nie chcę zapomnieć
PolubieniePolubienie
Mój wpis na D mógłby też być o Dawidzie. Moim Dawidzie. Ale nie tak dramtyczny jak Twój…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dee, kochana – wzruszyłam się bardzo! Tyle miłości i tyle cierpienia jednocześnie, w powyższym wpisie. Domyślam się, że David to syn, o którym kiedyś wspominałaś w klubie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Tak, to było moje kochane dzzieciątko. Dziękuję pięknie Ewuniu
PolubieniePolubienie
Przeczytałem… Ale nie mam słów, które mogłyby cokolwiek zmienić, czy pocieszyć, a na komunały nie ma tu miejsca. Więc wybacz nic nie napiszę. Mimo wszystko nawet w najczarnieszych momentach można zobaczyć światło, tylko trzeba o nim pamiętać.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję i zgadzam się, zwłaszcza teraz z perspektywy czasu wiem, że to światełko tam na nas czeka
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Znamy się tylko z Klubu. Ale chcę Ci powiedzieć jedno – choć jestem obca, żałuję, że nie mogłam wtedy przy Tobie być. Nie jako przyjaciel – jako człowiek. Potrzebujemy ludzi. Straszliwie mi przykro, że byłaś w tych momentach prawie sama. I dzięki aniołom za panią Basię! 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
To prawda, mam nadzieję, że pani Basia ma się dobrze i faktycznie anioły się nią opiekują. A obcy ludzie, których spotkałam wtedy przywróciły mi wiarę w człowieka. Dziękuję pięknie
PolubieniePolubienie
Ten post obudził we mnie tyle emocji, że nie wiem jak je wyrazić. Twój aniołek na pewno czuwa gdzieś na Wami. To piękne, że nie chcesz o nim zapomnieć. Ściskam
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Kochana Dorotko! Z tekstu się nie domyśliłam, z odpowiedzi pod nim wyczytałam. Bardzo mi przykro z powodu Davida. Nie wyobrażam sobie, co mogłaś przeżywać. Zanim przeczytałam reakcje innych miałam napisać zupełnie inny komentarz, o moich 1450 gramach itp. Teraz jednak pomilczę. Przytulam mocno! Ania
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dziękuję Aniu
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pingback: Dzieci dwujęzyczne | Z życia we Francji i Polsce wzięte
😦 ….
PolubieniePolubienie
Mam łzy w oczach i przytulam mocno.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pingback: D czyli DOM WE WŁOSZECH
Dziękuję, ż podziliłaś się z nami tymi wspomnieniami. Jesteś niesłychanie dzielną mamą…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Wzruszyłam się bardzo w czasie czytania. Przytulam Cię bardzo mocno, domyślam się że musiało Cię dużo kosztować, aby opowiedzieć tą historię.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo wzruszająca i przepełniona bólem życia historia.
Też rodziłam w tym szpitalu… 7 albo 8 piętro, zdaje się…
Więcej nie napiszę, bo nie ma takich słów, które mogłyby ukoić twoje uczucie…
Tulę mocno bardzooo :*
PolubieniePolubione przez 1 osoba
O raju…. mnie mocno wstrząsnęło. No tak, pamiętam. Ściskam mocno.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pięknie poukładałaś literki… Pozdrawiam.
PolubieniePolubienie
Pisac o tym na czym sie nie znam nie lubie, tzn np o rodzeniu…
Zatem napisze tylko ze :
swietnie to opisalas, samo takie wyrzucenie z siebie tej historii na pewno pozytywnie, jak katharsis zadzialalo.
Pozdrowienia z cieplutkiej Francji
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dokładnie tak było, jakby trochę ciężar na plecach zelżał. Dziękuje
PolubieniePolubienie
Pingback: D jak Dom ( #5, z cyklu Alfabet Emigranta ) | Storyland
Czytałam trochę od końca, czyli wiem, co było później. Mimo to – ten wpis „polubiłam”. Bo jest o sile, miłości, nadziei i dobrych ludziach. Poza tym – jak wszystkie inne na tym blogu – pięknie napisany.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Pingback: F jak Falafel | Nie zawsze poprawne zapiski Dee
Pingback: D jak dwujęzyczność – Alfabet mojej emigracji |
Pingback: D jak dwujęzyczność - Alfabet mojej emigracji | Justa poza granicami