W piątek punktualnie o 7pm spotkaliśmy się na stacji benzynowej na autostradzie M20 i karawaną czterech samochodów ruszyliśmy dalej, aż do tunelu pod kanałem La Manche czy Kanałem Angielskim jak go nazywają Anglicy. Tu nas niestety rozłączono, ale na szczęście dzięki kilku wykonanym telefonom i numerkom oznaczającym odległości na autostradzie francuskiej udało nam się znowu zjednoczyć konwój. Po trzech godzinach drogi, czyli dobrze już po północy zatrzymaliśmy się na noc w hotelu w Reims. Byłam niepocieszona, ja- wielbicielka gotyckich katedr, jestem w mieście jednej z najbardziej znanych świątyń na świecie i nie mogę jej nawet zobaczyć!!! Eh życie, co się odwlecze…
Rano ok 8 poszliśmy na śniadanie do pobliskiego supermarketu, (bo w naszym hotelu nie było) i byliśmy bardzo rozczarowani. Przysklepowa kafejka raczej nie spodziewała się najazdu 17 Brytyjczyków i nie miała dla nas wystarczająco croissantów, na szczęście pysznej kawy było w nadmiarze. Brak jedzenia uzupełniliśmy w sklepie kupując i croissanty i prowiant na później i ruszyliśmy w drogę. Na lunch stanęliśmy około 14.30, na jednym ze słynnych parkingów francuskich, gdzie zamiast toalety jest dziura w podłodze z podnóżkami, a spłukiwanie kończy się zawsze niechcianym obmyciem butów. Po napełnieniu brzuszków, wyprostowaniu nóg i wyprowadzeniu psa ruszyliśmy w dalszą drogę. Szło raczej sprawnie, do czasu, gdy pół godziny przed celem podróży, Maurice wlał do swojego samochodu benzynę zamiast ropy i jak się można domyślić samochód odmówił posłuszeństwa. Musieliśmy się rozdzielić, mój mąż został z Mauricem i czekali na pomoc drogową, a ja miałam resztę towarzystwa doprowadzić do celu. Z narysowaną przez właściciela mapą i instrukcjami nie było to takie proste. Chyba nie można już było bardziej skomplikować tych wskazówek. Jeździliśmy w kółko przez 30 minut. W końcu się udało, znaleźliśmy wille. Ale tu kolejna niespodzianka; dom zamknięty na cztery spusty i nikogo w nim nie było. Stephanie, do której pisaliśmy z podróży, nie tylko nie pojawiła się na czas, ale nie odbierała też telefonów. Zadzwoniliśmy do właściciela w Anglii. Okazało się, że dał nam zły numer telefonu, ale szybko i sprawnie wszystko naprawił i Stephanie pojawiła się w ciągu 15 min. Na szczęście, bo było już ciemno, zimno, a my byliśmy porządnie głodni. Wreszcie mogliśmy wejść do domu. Bez większego rozlewu krwi udało nam się rozdzielić pokoje dzieciom i rozpakować bagaże. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że pomoc drogowa zabrała samochód do wyczyszczenia, a Maurice z Maciejem czekają na parkingu, z górą bagaży i psem. Paul z Jatinderem nominowali się do przywiezienia ich bezpiecznie do domu, a my zajęłyśmy się gotowaniem kolacji, a raczej jej odgrzewaniem, bo miałam gotowy gar wieprzowego, staropolskiego gulaszu z grzybami suszonymi, (zebranymi latem przez mojego kochanego tatę). Gdy tylko mogę to propaguję wśród znajomych nasze rodzime, polskie potrawy (fasolka z kiełbasą w sosie pomidorowym, placki ziemniaczane i bigos to absolutne hity wśród moich przyjaciół).
Niestety to nie był koniec wrażeń! Jakiś czas po wyjściu Stephanie zdałyśmy sobie sprawę, że nie wiemy gdzie są klucze od całego domu. Pamiętałyśmy moment, gdy Stephanie informowała nas, który klucz jest, do których drzwi, ale co zrobiła z kluczami potem, już nam niestety umknęło z pamięci. Orzekłyśmy wspólnie, że bez wątpienia zabrała je ze sobą. Tak też powiedziałyśmy mężom, gdy wrócili do domu. Próbowałyśmy do niej dzwonić, ale nie odbierała. Wysłaliśmy smsa i po dobrej godzinie odpowiedziała nam, że klucze przekazała lady, która stała najbliżej drzwi. Rozpoczęło się dochodzenie i każda z nas wyparła się jakiejkolwiek styczności z kluczami. To nie miało sensu, więc, w końcu tupiąc nogą w myślach, kazałam wszystkim przeszukać kieszenie, nie tylko w ubraniu, które miałyśmy na sobie, ale także w powieszonych w szafach kurtkach i płaszczach. Oczywiście sama też szukałam, w duszy byłam przerażona, że to ja okażę się winna ( już mi się takie historie w życiu zdarzały). Poszukiwania odniosły pozytywny skutek, klucze się znalazły! Nie powiem, kto je miał schowane w kieszeni kurtki, ale na szczęście to nie byłam JA. Pierwszy dzień naszego pobytu w Alpach miał się ku końcowi. Byliśmy po kolacji, dzieci umyte i w pidżamach bawiły się spokojnie w swoich sypialniach. Wreszcie wino mogło zacząć lać się strumieniami.
Wszystko dobrze, co się dobrze kończy 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Czytam z przyjemnoscia, ale chyba sama bym sie nie zdecydowala. Raz, ze z dziecmi mi nie po drodze, dwa, ze chyba po prostu wolimy we dwoje. Isc tam, dokad chcemy, nie musiec 3 godziny wybierac restauracji (ze znajomymi mamy ciagle takie przejscia ;)) i nie isc na kompromisy (wlasnie aby isc dokad chcemy i przezyc, co chcemy ;))
Czekam na kolejna czesc!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Kasiu, ale to taki rodzaj wakacji, jeździmy by być razem. Bo wbrew wszystkim różnicom jesteśmy do siebie dosć podobni. Poza tym przez tydzień nie widzimy własnych dzieci, a to czasami spory plus. 😉 Na szczęscie to nie są jedyne nasze wakacje w roku bo wtedy byśmy się nie zdecydowali. Za bardzo lubimy zwiedzać😄. Dziękuje, że wpadasz.
PolubieniePolubienie
dopiero teraz na to trafiłam, przeczytałam wszystkie części, muszę Ci powiedzieć że mieliśmy baaaardzo zbliżone przygody, momentami myślałam że piszesz o mojej wycieczce w Alpy, 23 osoby, 8 rodzin, 5 samochodów, wspólny domek w tym samym rejonie gdzieś między Francją a Szwajcarią, zjazd z portu i pogubienie, przygody z tankowaniem, oprócz tego mnóstwo oczekiwań co do wyjazdu, jakieś napięcia, niedogadania, momentami dezorganizacja totalna, różne temperamenty, dzieci, jedzenie, Alpejskie powietrze, więcej przejeździliśmy niż przeszliśmy, mimo wszystko było fajnie i warto 😉 może to to miejsce wyzwala w ludziach tak niespodziewane oczekiwania i emocje?
PolubieniePolubienie